środa, 23 października 2013

Ghana i ja cz.9 - Atrakcje turystyczne

Dziś miało być rozwiązanie zagadki, ale przyszło na razie mało odpowiedzi, więc pomyślałam, że poczekam jeszcze jeden dzień. Ale jutro to już na pewno!

A teraz zapraszam na kolejny odcinek ghańskich opowieści.


Wszystko o czym do tej pory pisałam, traktowało o miejscach i zdarzeniach raczej mało turystycznych, możecie więc myśleć, że w Ghanie nie ma niczego, co nadawałoby się do umieszczenia w folderze reklamowym biura podróży. Nic podobnego! Charakter mój i mojego tutaj pobytu powoduje, że piszę częściej o ludziach i życiu ulicznym niż o zabytkach, ale to absolutnie nie znaczy, że takowych tutaj brak.
Sama Akra jest ciekawym miastem. Ze względu jednak na to, że jest stolicą i że znam ją lepiej niż inne miejsca, poświęcę jej oddzielny tekst. A dziś będzie o Cape Coast, zamku i wiszących mostach.


 centralnym punktem miasta jest pomnik kraba



Cape Coast to miasto oddalone od Akry o jakieś 130 kilometrów. Niby niedaleko, ale jeśli ktoś, tak jak ja, podróżuje transportem publicznym, to dostanie się tam zajmuje sporo czasu.  To znaczy samo dojechanie trwa 2 godziny, ale najpierw trzeba przebić się przez miasto, bo dworce autobusowe są zazwyczaj ulokowane na obrzeżach. A jak już się dotrze do właściwego dworca i znajdzie odpowiedni autobus (co też potrafi zająć sporo czasu, bo ani pojazdy ani miejsca postojowe nie są podpisane i szuka się metodą dopytywania), to trzeba czekać, aż przyjdą wszyscy pasażerowie. Jeśli się ma szczęście i zajmuje się ostatnie wolne miejsce, to odjazd następuje natychmiast.  Ale jeżeli busik jest pusty i do zapełnienia go brakuje 10 czy 12 osób, to można czekać nawet godzinę lub dłużej.
Dlatego wycieczkę do Cape Coast zaplanowałam na 2,5 dnia. Dzięki temu nie tylko nie musiałam zwiedzać wszystkiego pędem, ale też miałam czas, żeby posiedzieć na plaży i popatrzeć na ocean, co powoli staje się moim uzależnieniem. Nie wiem, jak po powrocie do Polski poradzę sobie bez tego widoku.


 
 

plaża w Cape Coast należy nie tylko do ludzi

Tak więc wizytę zaczęłam od spotkania z oceanem. A potem poszłam zobaczyć największą atrakcję miasta – wpisany na listę UNESCO – zamek.

 


tak naprawdę to nie jest żaden zamek, tylko raczej fort, ale taką ma oficjalną nazwę, więc niech już będzie

Wzdłuż całego ghańskiego wybrzeża można spotkać takie forty budowane przez Europejczyków począwszy od ostatnich lat XV wieku.  Najpierw przypłynęli do Ghany Portugalczycy.  Przywieźli ze sobą sprzęty, materiały budowlane oraz murarzy , którzy ochraniani przez 600 żołnierzy, w ciągu 20 dni wybudowali pierwszy fort. A że miejscowy władca się sprzeciwiał? I że trzeba było zburzyć całą wioskę? To nic. Don Diego został gubernatorem, a Portugalia wzbogaciła się o 30 kg złota rocznie – i to było o wiele ważniejsze niż jakieś tam protesty czarnych dzikusów.
Ten portugalski fort, który potem przeszedł w ręce Holendrów, znajduje się w miejscowości Elmina, kilkanaście kilometrów od Cape Coast. Byłam tam dwa lata temu, podczas mojego pierwszego pobytu w Ghanie.

 najstarszy z ghańskich fortów

                Z tamtej wycieczki zapamiętałam głównie przerażone spojrzenia ghańskich turystów, którzy zwiedzali zamek razem ze mną. Staliśmy w ciemnym lochu, z którego kiedyś wąskim tunelem wyprowadzano niewolników wprost na statki zabierające ich na zawsze z ojczystej ziemi. Przewodnik opowiadał o straszliwych warunkach, w jakich ludzie czekali na transport, o przejściu przez drzwi zwane wrotami bez powrotu (no return door) i o rekinach, które pływały zawsze blisko statków z niewolnikami, bo wiedziały, że każdego dnia wyrzucane są za burtę ciała tych, którzy nie przetrzymali koszmaru podróży. Słuchając tego wszystkiego, w pewnym momencie spojrzałam za siebie. Gdy zobaczyłam w mroku ciemnej celi spocone czarne twarze i przerażone, rozszerzone źrenice, wydało mi się nagle, że przeniosłam się w czasie i że dziwnym zrządzeniem losu, stoję oto z grupą niewolników i czekam na przejście przez wrota  bez powrotu. Brr, aż ciarki przeszły mi po plecach.

Pamiętam też, ze po zwiedzeniu zamku, poszliśmy (byłam tam wtedy z dwojgiem znajomych) na spacer po wiosce. Elmina to rybacka osada i w jej krajobrazie dominują sieci oraz długie, drewniane, pięknie malowane i przystrojone banderami wielu krajów łodzie.

 nad łódkami powiewają flagi przeróżnych krajów

                Rybacy zaprosili nas na pokład jednej z nich.  Spytałam ich, co oznaczają te flagi, czyżby tak dużo państw miało swój udział w tutejszym połowie ryb?

- E, nie – odparł zagadnięty mężczyzna. My po prostu lubimy flagi. Ładnie wyglądają, jak tak sobie powiewają, prawda?

 

łodzie przydają się nie tylko do połowu ryb

Tak było dwa lata temu. W tym roku nie jechałam już do Elminy. Zostałam w Cape Coast i zwiedziłam tutejszy zamek. Miejsce to chlubi się nie tylko wpisem na listę UNESCO, ale też wizytą amerykańskiego prezydenta, który nawet odsłonił tu pamiątkową tablicę. Głosi ona, że tę tablicę odsłonił Barack Obama i jego żona, Michelle. Próżno szukać by na niej deklaracji współczucia, zapewnień, że nie nigdy więcej czy czegoś w tym stylu. Nie. Tablica upamiętnia po prostu  odsłonięcie tablicy przez państwa Obamów. To trochę jak z filmu o Korei Północnej. W tym miejscu stanął kiedyś ukochany przywódca i powiedział  „Ach!”
 


tę tablicę odsłonił prezydent Barack Obama i pierwsza dama Michelle Obama z okazji ich wizyty w Cape Coast 11 lipca 2009.

Tym razem zwiedzałam zamek z grupą zagranicznych turystów. Byli wśród nich potomkowie wywiezionych do Ameryki niewolników oraz kilkoro Niemców. I nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że widzę na twarzach tych ostatnich wyraz ulgi i zadowolenia. Wreszcie w miejscu kaźni i haniebnego  traktowania człowieka przez człowieka, winni nie byli oni, tylko Brytyjczycy.  Bo fort w Cape Coast, choć zbudowany przez Szwedów, a zarządzany potem przez Duńczyków i Holendrów, bardzo szybko przeszedł w ręce brytyjskie i czasy swej niechlubnej świetności  przeżywał pod panowaniem  Królewskiej Kompanii Afrykańskiej.

Nie będę Was męczyła opisami tego, jak wyglądało życie w zamku Cape Coast.  O tysiącach ludzi stłoczonych w ciemnych lochach i dowódcy fortu, który w salonach na pierwszym piętrze zabawiał się z najładniejszymi czarnymi dziewczętami, które po użyciu wyrzucał jak obierki na stos kompostu. A wszystko wśród rajskiego nadmorskiego krajobrazu.
 

widok z pokoi komendanta fortu

Po zakończonej wycieczce z przewodnikiem, poszłam już sama do zamkowego muzeum niewolnictwa, gdzie obejrzałam, między innymi taki afisz:
 

18 maja 1829 roku odbyła się aukcja, na której można było wynająć dwoje niewolników, a kupić troje oraz ryż, muśliny, książki itp.

A potem zamachał do mnie pewien starszy pan, który stał na tarasie najwyższego piętra zamku.

-Chodź, stąd jest najlepszy widok – zawołał.
No to poszłam. Pan powiedział, że zawsze tu przychodzi, żeby sobie popatrzeć.
- Ładnie, prawda?  A twój kraj jaki jest?
- Ładnie – zgodziłam się. – Moje miasto wygląda tak – podałam panu pocztówkę z Warszawy.
Kontemplował ją dłuższą chwilę, po czym stwierdził:
- Też może być. O, to tutaj mi się podoba – puknął palcem w Pałac Kultury – my takich wysokich domów nie mamy.

 

ulubiony widok starszego pana

Następnego dnia pojechałam do kolejnego miejsca z listy największych atrakcji turystycznych Ghany, Parku Narodowego Kakum. Oddalony jest on od Cape Coast zaledwie o 30 kilometrów, ale znów dojazd zajął mi sporo czasu. No bo, kiedy już znalazłam odpowiedni dworzec i zostałam wsadzona do autobusu, to ten od razu ruszył, choć w środku były tylko 3 osoby. Szybko wyjaśniło się, że nie jedziemy wcale w stronę Kakum, tylko robimy rundkę po mieście, żeby nazbierać pasażerów. A że miasto jest dość spore i okropnie zatłoczone, to trwało to dłuższą chwilę. No, ale mogłam sobie wszystko pooglądać przez okno autobusu. Zupełnie jak japoński turysta.
 


kilka scen z życia miasta
 

 

 

  Kiedy wreszcie dojechałam na miejsce, najpierw zostałam skierowana do muzeum, w którym można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy na temat lasów deszczowych. Bo Kakum to właśnie taki las. A właściwie fragment, który udało się ocalić. Większą część, pokrywającą niegdyś prawie cały obszar Ghany, wycięto już dawno. W ogóle – jak dowiedziałam się w muzeum – co roku z powierzchni Ziemi znikają lasy z terenu odpowiadającego 75% obszaru Ghany. A to wcale nie jest bardzo małe państwo – mniej więcej jak ¾ Polski.
 

tak wygląda las deszczowy, gdy pozwoli mu się rosnąć, jak chce

Na szczęście Kakum objęto ochroną i nie grozi mu już zniszczenie. Turyści, zarówno ghańscy, jak i zagraniczni przyjeżdżają tu, żeby przejść się po – podobno jedynych w Afryce – mostach wiszących ponad dachem lasu. Bilet wstępu na tę trasę jest dość drogi - 40 cd, ale na moje szczęście, kasjer pouczył mnie, że na edukację nigdy nie jest za późno i według niego, to ja jestem studentką. I przysługuje mi 50% zniżka.
Tak więc, w charakterze zagranicznej studentki dołączono mnie do niewielkiej grupki lokalnych turystów.  Przewodnik poprowadził nas dróżką przez las, w którym podobno żyją najróżniejsze zwierzęta, z szympansami i gorylami włącznie, ale spotkać je można jedynie nocą lub o świcie. Ja załapałam się tylko na motyle i takiego miłego ptaszka:

 

sam w sobie wielkości jaskółki, ale ogon długi jak u kota. Ktoś z Was może wie, jak mu na imię?

Po 20 minutach drogi dotarliśmy do początku podniebnej trasy. Przewodnik powiedział nam, że mosty – wiszące 40 metrów nad ziemią - są godne zaufania, ich stan sprawdzany jest regularnie i że absolutnie nie ma się czego bać. A potem oznajmił, że on z nami nie idzie i że będzie czekał przy ostatnim, siódmym moście.
 

mosty przymocowane są do najwyższych drzew, większa część lasu pozostaje w dole

Poszliśmy więc sami. W pierwszej chwili wąska bujająca się kładka skupia na sobie całą uwagę i nie można podziwiać widoków, ale po chwili człowiek się przyzwyczaja. A poza tym, gdy dotrze się do drzewa to można stanąć na bardziej stabilnej platformie i oglądać las do woli.
 

kładki wybudowano prawie 20 lat temu i do tej pory nie było żadnego wypadku, więc absolutnie nie ma się czego bać

Trochę tylko szkoda, że spacer nie odbywa się w towarzystwie skaczących między drzewami małp. No, ale nie można mieć wszystkiego. A widok lasu deszczowego z takiej perspektywy, to wyjątkowe przeżycie, dla którego warto było tu przyjechać.

 


las jest tak gęsty, że do podłoża dociera jedynie 2% światła słonecznego

Przed powrotem do Cape Coast, postanowiłam odwiedzić jeszcze jedną wioskę, o której przeczytałam w przewodniku. Wsiadłam więc w tro-tro, potem w następne i pojechałam do Anomabu, miejscowości, w której znajduje się 7 posubanów, czyli takich posągo-świątyń. Stawiały je oddziały wojskowe stacjonujące na danym terenie.
Choć Anomabu szczyci się nie tylko posubanami, ale też fortem, zamkiem i okazałym kościołem, nie jest miejscowością turystyczną i znalezienie głównych zabytków stanowi samo w sobie nie lada atrakcję.

takie kościoły są rzadkością nawet w dużych miasta, a co dopiero w niewielkiej wiosce…

Zaopatrzona w dość ogólny opis z przewodnika ruszyłam piaszczystymi uliczkami wioski w poszukiwaniu siedmiu posubanów. Pierwszy udało mi się wypatrzyć dość łatwo, ale na tym sukcesy sią zakończyły.

 

świątynia trzeciej kompanii. Zagadką pozostaje, jakiego Boga się tu czci

                Kilkanaście minut błąkałam się po wiosce, eskortowana przez miejscowe dzieciaki, które na całe gardło wykrzykiwały: obroni! obroni! (w ten sposób wreszcie się dowiedziałam, jakim słowem określa się w Ghanie białego człowieka). W końcu natknęłam się na starszego pana, który najpierw powiedział: welcome to Ghana, a potem spytał, jak może mi pomóc. Gdy dowiedział się, że szukam posubanów, zmienił trasę swojego spaceru, zaprowadził mnie do świątyni numer 1, po czym pożegnał, zapewniając, że w Anomabu nie może mi się przydarzyć absolutnie nic złego. Nikt mnie tu nigdy nie napadnie ani nie okradnie.

 

posuban pierwszej kompanii

Chwilę stałam, przyglądając się świątyni i dochodząc do wniosku, ze w ogóle nie rozumiem o co tu chodzi i co ja właściwie oglądam. A gdy już miałam odejść, pojawił się kolejny starszy pan.

- Wiesz, co to jest? – spytał.
- Wiem, że to rodzaj wojskowej świątyni.
- Brawo! – ucieszył się pan. – A rozumiesz znaczenie tych symboli?

Nie rozumiałam, ale teraz już wiem, bo pan wszystko mi wyjaśnił. Otóż, niegdyś Anomabu było miejscem o znaczeniu militarnym i stacjonowało tu aż siedem kompanii. Najważniejszą z nich, stojącą na straży całej miejscowości była kompania numer jeden, przed której świątynią właśnie staliśmy. Widoczne na niej sarenki czy może jakieś antylopy symbolizowały strażników. Tak jak w stadzie jest kilka zwierząt, które obserwują otoczenie, podczas gdy reszta się pasie, tak w Anomabu była kompania numer 1. Pomiędzy sarenkami umieszczono klucze, na znak, że to właśnie żołnierze tej kompanii zamykają miasto przed wrogiem, a na samej górze był kiedyś miecz, oczywisty symbol walecznych obrońców. Dziś pozostała tylko ręka i kawałek rękojeści, ale to nic.
Po zakończeniu opowieści, pan pokazał mi, w którą iść stronę, żeby znaleźć pozostałe posubany i poszedł sobie.

Według przewodnika najciekawszy monument, należący z pewnością do marynarki wojennej, miał mieć kształt statku. Szukać go należało nad brzegiem oceanu. Ta część wioski była trochę inna. Uliczki jeszcze węższe, wszędzie pełno sieci rybackich i bardzo dużo dzieci. Ludzkich i kozich. Jeszcze chyba nigdy nie widziałam takiego zagęszczenia koźlątek plączących się pod nogami i bawiących się w berka z małymi ludzikami, których było tu znacznie więcej niż w innych miejscach. Na mój widok zabawa ustawała na chwilę, a potem i dzieci i kózki uciekały ile sil w małych nóżkach. Te pierwsze z okrzykiem: obroni!, a drugie z równie głośnym: bee bee! W krótkich chwilach, w których nie musiałam omijać ruchliwego drobiazgu, mogłam przyglądać się wiosce, która tu miała naprawdę egzotyczny wygląd.  I chaty i gliniane piece, w których kobiety przyrządzały posiłek, wszystko aż prosiło się o zdjęcie. Niestety, swoją osobą wzbudzałam zbyt dużą sensację, żeby wyciągnąć aparat. I znów najciekawsze widoki pozostają jedynie na fotografiach mojej pamięci. Wy zaś po prostu musicie tu przyjechać!

 to zdjęcie zrobiłam gdzie indziej, ale piece takie same

Spacer bardzo mi się podobał, ale zakończył  nie po mojej myśli. Kiedy bowiem dotarłam do posubanu w kształcie statku i gdy obejrzawszy go ze wszystkich stron, chciałam zrobić zdjęcie, handlująca czymś obok kobieta oznajmiła, że muszę jej zapłacić. To mnie nie odstraszyło, przygotowana byłam na to, żeby dać jej 1 czy 2 cd. Ale gdy zażądała 5 cd za każde zdjęcie, uznałam, że grubo przesadza. 7,5zł za jedno zdjęcie czegoś, co wcale nie jest jej własnością?! Zaproponowałam układ odwrotny – nie 5 cd za jedno, tylko 1 cd za 5 zdjęć. Ponieważ się nie zgodziła, zrobiłam obrażoną minę i odeszłam.
Pokonałam wąskie uliczki i wyszłam na placyk przed fortem. Tu zaczyna się okazalsza część wioski.

 

główny plac Anomabu

- Dzień dobry! Jak się masz? – tym razem zagadnęła mnie starsza pani.
- Nie najlepiej – postanowiłam się poskarżyć. Powiedziałam jej o kobiecie, która kazała mi płacić za zdjęcia. Pani spojrzała na mnie zdziwiona.
- Tu, w Anomabu?
- Tak – odpowiedziałam. – Tam, gdzie posuban w kształcie statku.
- A, tam – pani machnęła ręką, a potem pochyliła się w moją stronę. – Tam mieszkają rybacy… - wyszeptała konspiracyjnym tonem i spojrzała na mnie wymownie.  – Nie zwracaj na nich uwagi. Prawdziwe Anomabu jest tutaj. Ja mam na imię Nelly – dodała. – I zawsze chętnie cię powitam w mojej wiosce. Jak będziesz tu jeszcze kiedyś, koniecznie mnie odwiedź!

W ten sposób honor miejscowości  został uratowany, a ja mogłam z przywróconym dobrym humorem pójść na poszukiwania transportu do Cape Coast.

 szkoła w Anomabu

Tego dnia poszłam jeszcze - jak prawdziwy turysta na wycieczce - do sklepu z pamiątkami. W Cape Coast sporo jest straganów z kolorowymi ubraniami, drewnianymi figurkami i obrazami. Ja zdecydowałam się na zakupy w sklepie należącym do fundacji Baobab, pomagającej ghańskim dzieciom.  I dobrze zrobiłam, bo tam wreszcie udało mi się wyjaśnić nękającą mnie od dłuższego czasu sprawę. Otóż  Ghana znana jest z produkcji tradycyjnego czarnego mydła. W raportach, które muszę pisać w pracy, pojawia się ono prawie zawsze. Od dawna więc wiem o jego istnieniu, ale do tej pory nie miałam okazji zobaczyć go na własne oczy. To znaczy pewnie widziałam je nie raz, tylko nie wiedziałam, że to właśnie jest owo mydło, ponieważ - jak się okazało w sklepie Baobab – czarne mydło nie jest czarne. Później, już w domu, Odette wyjaśniła mi, że mydło w pierwotnej postaci  jest ciemne. Ale potem miesza się je z różnymi dodatkami, które powodują zmianę barwy.
 

czarne mydło

Tak czy siak, mydło jest wyjątkowe. Wyrabia się je według tradycyjnych receptur, każde plemię ma swój własny, pilnie strzeżony przepis. Do podstawowych składników należą liście i kora plantanów, krzewów kakaowych i palm. Suszy się je na słońcu, gotuje lub piecze w piecu – to pewnie zależy od tradycji – a potem miesza z olejem palmowym i kokosowym oraz masłem shea. W efekcie powstaje mydło, które nie tylko myje i nadaje skórze zdrowy wygląd, ale też pomaga na problemy dermatologiczne, łagodzi podrażnienia skóry oraz chroni przed promieniami UV. Krótko mówiąc, jest to po prostu środek cudowny i właściwie nie wiem, dlaczego do tej pory go nie używałam.  Postanowiłam naprawić to niedopatrzenie i czym prędzej nabyłam mydlaną kulkę. Za jakiś czas poinformuję Was o tym, czy moja skóra zyskała zdrowszy wygląd i promienny blask J
Oprócz mydła nabyłam też inny ghański specyfik – sproszkowane liście drzewa o nazwie moringa. Dodaje się je do napojów lub innych dań w celu dostarczenia organizmowi rozlicznych witamin i cennych minerałów. Spożywanie liści moringi zalecane jest szczególnie dzieciom i osobom starszym oraz osłabionym. No cóż, w kraju, w którym podstawą wyżywienia jest – niemający praktycznie żadnych wartości – jam, ludzie muszą sobie jakoś radzić. A swoją drogą, może i my powinniśmy dokładniej przyjrzeć się naszym bukom i grabom.

Spełniwszy obowiązek porządnego turysty, obładowana zakupami , postanowiłam wrócić do mojego domku na plaży.

 

tu mieszkałam w Cape Coast

Chcąc skrócić sobie drogę, skręciłam z głównej ulicy w wąską ścieżkę prowadzącą w stronę oceanu. Stała przy niej – nieco na uboczu, w oddaleniu od innych straganów – budka z pamiątkami. Wyszedł z niej młody chłopak i poprosił, żebym obejrzała jego towary. Nic w tym nadzwyczajnego, wszyscy tak robią, ale on poprosił tak jakoś ładnie, że się zgodziłam. Tak poznałam Evansa z Wybrzeża Kości Słoniowej, który wyjechał ze swojego kraju, bo tam się źle dzieje, a on chciałby się kształcić i żyć w spokoju. Dlatego w swojej blaszanej szopie szyje spodnie, robi koraliki i maluje pocztówki, zbierając w ten sposób na czesne w szkole.

 

ręcznie robione pocztówki
Podzielił pomieszczenie na pół, pierwsza część to warsztat i sklep, a druga sypialnia. Wszystko razem pewnie z 15 metrów kwadratowych. Które zajmuje nie sam, ale z małym czarno-białym kotkiem, dla którego – w ciasnym pomieszczeniu – znalazło się miejsce na miseczkę z wodą i talerzyk z jedzeniem. Evans wzruszył  mnie swoją opowieścią, no i tym kotkiem, zgodziłam się więc zrobić mu zdjęcie i pokazywać wszystkim znajomym. Jeśli  ktoś z Was wybierze się do Ghany (ze mną lub samodzielnie), to zadzwońcie do Evansa. Może coś od niego kupicie, a może oprowadzi Was po okolicy…
 

Evans i jego sklepo-dom
Następnego dnia rano trzeba było pożegnać się z oceanem. Na do widzenia obdarował mnie takimi widokami. A ja obiecałam mu, że jeszcze kiedyś wrócę
 

 
 
żal wyjeżdżać…


.

 

 

 

 

 

14 komentarzy:

  1. Pan sprzedający bilety zasługuje na uznanie:) Może nie do końca potrafi ocenić wiek białych ludzi? :)
    Ciekawi mnie to czarne mydło, czy można je gdzieś nabyć w Polsce? I dlaczego jego liczne zalety i nezwykłe właściwości nie są jeszcze znane na całym świecie...?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze nie umie ocenic wiek, to na pewno. Ja nie potrafie tego nawet z dokładnością do 15 lat. Ale powiedziałam panu, ze czas moich studiow juz dawno minal. A on na to, ze wiek tu nie ma nic do rzeczy, studentem mozna zostać zawsze :)
      A co do czarnego mydła, to wiem, że jest stąd eksportowane, ale w Polsce nigdy się z nim nie zetknęłam. Może ktoś wie coś na ten temat?

      Usuń
  2. wycieczka wspaniala, zdjecia fajne,wstyd za biala rase ze od wiekow bogaci sie krzywdzac innych,pare takich mostow przydaloby sie w Warszawie,czy te mosty ktos konserwuje,wycieczka ta potwierdza Twoja ufnosc do tubylcow

    OdpowiedzUsuń
  3. Mosty są podobno systematycznie dogladane i ewentualne usterki natychmiast naprawiane. Tak twierdził przewodnik.
    A co do handlu niewolnikami, to i czarni wodzowie, którzy sprzedawali "towar" białym kupcom, nie mają z czego być dumni...

    OdpowiedzUsuń
  4. Też pospacerowałabym po tych mostach...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic prostszego! Wystarczy, że przyłączysz się do wyprawy, którą chcę zorganizować w przyszłym roku. Mosty będą w programie na pewno :)

      Usuń
  5. Mosty nad lasami deszczowymi są naprawdę nęcące. Nie mogłabyś ich przywieźć do nas :)?

    Szukałam informacji o czarnym mydle i znalazłam na stronie:
    http://balsamowo.blogspot.com/2013/04/jak-rozpoznac-prawdziwe-czarne-mydo.html
    taki tekst:
    "Czarne mydło to nic innego niż zmydlona pasta ze zmiażdżonych oliwek. Kosmetyk ten pochodzi z Maroka i wykazuje cudowne wręcz właściwości oczyszczające. Jest jednym z elementów tureckiego rytuału oczyszczającego: hammamu."
    to troszkę coś innego, no nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mostów do Was nie, ale Was do mostów - jak najbardziej ;)
      A co do mydla, to marokańskie stanowczo jest inne. Tutaj nie ma oliwek.
      Ciekawe, co to znaczy "zmydlona pasta"?

      Usuń
    2. Trochę to brzmi jakby mydło robili za pomocą mydła, nie? A kiedy zrobili pierwsze? Może to takie niefachowe określenie tego procesu produkcyjnego, żeby nie wystraszyć maluczkich jakimiś chemicznymi trudnymi słowami.

      Usuń
  6. Szukałam też ptaka z baaardzo długim ogonem i znalazłam kuzynke naszej sroki mieszkającą w Afryce:
    http://www.oiseaux.net/photos/sebastien.palud/north.african.magpie.1.html
    ma kawałek nagiej niebieskiej skóry koło oka i czarny dziób, więc nie wiem, czy to ten sam okaz. Ale dłuuugi ogon też ma.

    OdpowiedzUsuń
  7. To znowu ja! Przeczytałam właśnie artykuł w gazecie, który mówił o organizacji Walk Free:
    http://www.walkfree.org/, która walczy z niewolnictwem w XXI w. i skojarzyłam to z Twoim postem. Wg tej strony obecnie na świecie jest prawie 30 mln niewolników, aż trudno temu uwierzyć.

    OdpowiedzUsuń
  8. Mydło jest fajne, można kupić na allegro w Polsce- Dudu Osun- wprawdzie pisze, że nigeryjskie ale to jest to samo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to cenna informacja. Powiem o tym wszystkim tym, którzy się martwili, co zrobią, gdy już wymydlą to, co dostali ode mnie :)

      Usuń