Miasto,
w którym mieszkam – Akra – ma wiele twarzy. Pisałam już kiedyś o eleganckim
osiedlu, na którym mieszkam i centrum handlowym do złudzenia przypominającym
nasze „galerie”.
kompleks rekreacyjny na moim osiedlu – basen, korty,
siłownia i bar
To
świat bogatych Ghańczyków, mieszkających tu na stałe Libańczyków i Hindusów
oraz cudzoziemców na kontraktach. Mają duże domy, pracują w klimatyzowanych
biurach, jeżdżą eleganckimi samochodami.
to zdjęcie z prowincji, w mieście na szczęście nie jest aż
tak źle, ale za to korki o wiele większe
ludzie jadą w tro-tro siedząc, a lalka wisząc. Kierowca przyczepił ją za włosy do listwy nad przednią szybą
Opanowanie
znaków to połowa sukcesu. Drugie 50% to wiedza na temat nazw przystanków. Bo w
Akrze – w przeciwieństwie do wielu innych państw afrykańskich i nie tylko – są
prawdziwe przystanki. Z budką, ławeczką, a czasami nawet znakiem informującym,
że to właśnie tu zatrzymują się autobusy.
mój przystanek, jeden z najładniejszych jakie widziałam
I chociaż kierowcy tro-tro nie są
przesadnymi służbistami i jeśli trzeba, to zatrzymają się też gdzie indziej, to
jednak na ogół ludzie czekają na przystankach. Wszystkie one mają swoje nazwy.
Nieoficjalne, ale mocno zakorzenione. Na przykład, niedaleko mojego domu, przy
samej ulicy stoi duży hotel „Robin Hood”. Przez dłuższy czas próbowałam
tłumaczyć konduktorom tro-tro, że chcę wysiąść koło tego hotelu. Żaden nie
wiedział, o co mi chodzi. Starali się pomóc i odgadnąć, gdzie to jest, ale nic
nie przychodziło im do głowy. Mnie wydawało się, że skoro hotel ma kila pięter,
wielki szyld i restaurację przy ulicy, to ktoś, kto przejeżdża koło niego kilka
razy dziennie, musi znać to miejsce. Jednak nie. Dopiero, kiedy odkryłam, że
przystanek nazywa się „Papaye”, tak jak znajdujący się po przeciwnej stronie
fast food, podróżowanie stało się łatwiejsze.
Ten przypadek i tak nie jest
najdziwniejszy, bo Papaye przynajmniej jest i wiem, skąd taka nazwa. Zdarza się
jednak, że obiekt, od którego ochrzczono przystanek dawno przestał istnieć.
Stosowane są też skróty myślowe. Na przykład, często wysiadam na „37”, które
oznacza Trzydziesty Siódmy Szpital Wojskowy, znajdujący się jakieś dwieście
metrów od przystanku.
Gdy opanuje się już sztukę
korzystania z transportu publicznego, można wyruszyć w miasto. Akra jest bardzo
rozległa. Powstała z połączenia wielu
małych miejscowości, różniących się od siebie charakterem. Tak było w 1877 roku
– gdy władze kolonialne postanowiły przenieść tutaj siedzibę władz centralnych
z Cape Coast – tak jest i dziś.
Mamy więc w Akrze dzielnice na
każdą okazję. Jeśli chce się coś zjeść albo spędzić czas przy drinku, to należy
udać się do Osu. Wybór lokali jest tu przeogromny. Pizzerie z prawdziwą włoską
pizzą, kilka restauracji indyjskich i chińskich, a wszystkie prowadzone przez
przybyszów z tych krajów. Do tego bary, które w piątkowe i sobotnie noce tętnią
życiem i ogłuszają przeraźliwie głośną muzyką. W Osu mieszka zdecydowana
większość cudzoziemców, przyjeżdżający
do Ghany na kilka miesięcy.
Ci, którzy są tu na dłużej, jak
na przykład dyplomaci, osiedlają się raczej w dzielnicach willowych. Panuje w
nich cisza i spokój, czasem tylko ktoś przemknie drogim samochodem.
To zupełnie inny klimat niż w
ruchliwym i chaotycznym centrum miasta, którego główną część stanowi Makola
Market. Znacie go już, bo najczęściej, gdy jadę do miasta, to właśnie tam. Czy
po pomidory, czy po materiał na torebki albo bransoletki – na Makoli dostanie się
wszystko.
À propos bransoletek – to moja
kolejna mania. Kupuję je całymi stadami, za każdym razem, gdy jestem w mieście.
I to nie tylko te z tradycyjnych ghańskich koralików, które mają swoją
symbolikę i które nosi się stosownie do okoliczności i roli społecznej, ale też
zwykłe paciorki, drewienka, muszelki itd. Itp. Po powrocie do domu urządzę
chyba wystawę bransoletek. A może wpiszą mnie do księgi Guinnesa, kto wie…
Wróćmy jednak do Akry, bo znów
zaczynam nie trzymać tematu. Makola to
chyba najbardziej akrzańskie miejsce. Z
tłumem ludzi i wieczną krzątaniną idealnie pasuje do słowa nkram, które w
miejscowym dialekcie oznacza armię mrówek i od którego powstała nazwa Akra.
Przyjeżdżając
do centrum, wysiadam z tro-tro na dworcu Temańskim (to znów przymiotnik mojego
autorstwa, utworzony od nazwy miasta Tema). Kiedyś doszłam do wniosku, że
właściwie mogłabym ograniczyć się do przebywania na jego terenie, bo na ogół
mogę znaleźć tam wszystko, co chcę kupić. Zaopatruję się na dworcu w suwaki do
moich toreb, proszek do prania, pomidory, a nawet buty.sekcja odzieżowa dworca Temańskiego
No, ale nie po to telepałam się
przez godzinę tro-tro, żeby odwiedzić dworzec. A zatem wychodzę. Jeśli nie
muszę iść na bazar (bo wszystko kupię w drodze powrotnej na dworcu), to
opuszczam dzielnicę centralną. Szeroką elegancką aleją nadmorską idę na plażę.
Chociaż aleja – jak nadmieniłam – jest nadmorska i ciągnie się wzdłuż brzegu,
to nie wszędzie jest dojście do oceanu. Mijam więc Art Center, czyli targ z
rękodziełem i pamiątkami oraz bulwar z – nie wiadomo, co przedstawiającymi – posągami
i niedługo potem dochodzę do miłego hotelu z restauracją przy plaży.
Gdybym
poszła dalej prosto, dotarłabym najpierw do reprezentacyjnego placu Czarnej
Gwiazdy, a potem do dzielnicy Labadi, która znana jest głównie ze swojej plaży.
Plac Czarnej Gwiazdy – z monumentem i miejscem do odbywania uroczystości – położony jest bardzo pięknie, nad samym oceanem
To
miejsce najczęściej odwiedzane przez cudzoziemców. Po uiszczeniu opłaty (3cd w
tygodniu i 5 w weekendy), można korzystać z zadbanej plaży, na której znajduje
się mnóstwo barów i restauracji z leżakami i stolikami nad samą wodą. Byłoby
tam bardzo przyjemnie, gdyby nie to, że co chwilę do każdego białego podchodzą
sprzedawcy pamiątek, plażowi grajkowie, masażyści i manikiurzystki. O spokojnej
rozmowie nie ma mowy. Dlatego znacznie bardziej podoba mi się na plaży, którą
opisywałam w jednym z poprzednich postów. Tylko, że do tamtej jest trochę
dalej. Czasem więc przychodzę na Labadi.
tro-tro na Labadi Road
A jak
już przyjdę i położę się na leżaku, to tak się rozleniwiam, że nic mi się nie
chce. Zwiedzanie następnych dzielnic Akry trzeba więc przełożyć na następny
raz…
ciąg dalszy nastąpi. Zapraszam!
Z tą wystawą to całkiem niezły pomysł, do tego możesz połączyć przyjemne z pożytecznym i sprzedać nadmiar "niezbędnej" biżuterii czy kosmetyczek. Z przyjemnością kupiłabym kilka sztuk w różnych kolorach :)
OdpowiedzUsuńHa! trzeba bedzie pomyslec...
OdpowiedzUsuńJestem za!
OdpowiedzUsuń