poniedziałek, 28 października 2013

Ghana i ja cz.10 - Akra


                Miasto, w którym mieszkam – Akra – ma wiele twarzy. Pisałam już kiedyś o eleganckim osiedlu, na którym mieszkam i centrum handlowym do złudzenia przypominającym nasze „galerie”.
 
kompleks rekreacyjny na moim osiedlu – basen, korty, siłownia i bar


                To świat bogatych Ghańczyków, mieszkających tu na stałe Libańczyków i Hindusów oraz cudzoziemców na kontraktach. Mają duże domy, pracują w klimatyzowanych biurach, jeżdżą eleganckimi samochodami.

                to zdjęcie z prowincji, w mieście na szczęście nie jest aż tak źle, ale za to korki o wiele większe

                 Ja zaliczam się do tych wybrańców częściowo. No bo, z jednej strony mieszkam w willi z ogrodem, ale z drugiej, żeby pójść do sklepu muszę najpierw dreptać piechotą 10 minut, a potem jechać tro-tro, dysponującym jedynie naturalną klimatyzacją w postaci powiewów wpadających przez otwarte okna. Ale nie narzekam, przeciwnie – jestem z siebie dumna, że opanowałam zasady korzystania z transportu publicznego. Czasem,  gdy spotykam się z mieszkającymi w Akrze cudzoziemcami, zabawiam ich opowieściami o tym, a oni wydają się zaskoczeni i zaciekawieni, jakby to były historyjki z dalekich podróży, a nie z miasta, w którym żyją. No ale skąd, ktoś mający własny samochód, miałby znać system znaków stosowanych przez konduktorów tro-tro? Ja się ich nauczyłam, bo ta wiedza jest mi potrzebna. Na początku mojego pobytu w Ghanie, musiałam ustawiać się nie na przystanku, ale trochę przed, żeby móc wykrzyknąć nazwę miejsca, do którego chcę jechać i dać kierowcy szansę na wyhamowanie. A teraz stoję sobie spokojnie w cieniu pod daszkiem, bo już z daleka wiem, dokąd dane auto jedzie. Skąd wiem? Ano stąd, że konduktor wystawia przez okno rękę, a czasami nawet pół człowieka i pokazuje odpowiedni znak. Jeśli  kręci dłonią kółka, to znaczy, że kurs jest do Circle, gdy kieruje palec wskazujący w stronę ziemi to do Ronda – tam jest centrum handlowe, a jeśli pokazuje na niebo, to jedzie do Akry. To znaczy teoretycznie cały czas jesteśmy w Akrze, ale wszyscy wiedzą, że w tym wypadku chodzi o centrum, tam gdzie opisywane w poprzednich postach bazarowe ulice.

 
ludzie jadą w tro-tro siedząc, a lalka wisząc. Kierowca przyczepił ją za włosy do listwy nad przednią szybą

                Opanowanie znaków to połowa sukcesu. Drugie 50% to wiedza na temat nazw przystanków. Bo w Akrze – w przeciwieństwie do wielu innych państw afrykańskich i nie tylko – są prawdziwe przystanki. Z budką, ławeczką, a czasami nawet znakiem informującym, że to właśnie tu zatrzymują się autobusy.
 

mój przystanek, jeden z najładniejszych jakie widziałam

I chociaż kierowcy tro-tro nie są przesadnymi służbistami i jeśli trzeba, to zatrzymają się też gdzie indziej, to jednak na ogół ludzie czekają na przystankach. Wszystkie one mają swoje nazwy. Nieoficjalne, ale mocno zakorzenione. Na przykład, niedaleko mojego domu, przy samej ulicy stoi duży hotel „Robin Hood”. Przez dłuższy czas próbowałam tłumaczyć konduktorom tro-tro, że chcę wysiąść koło tego hotelu. Żaden nie wiedział, o co mi chodzi. Starali się pomóc i odgadnąć, gdzie to jest, ale nic nie przychodziło im do głowy. Mnie wydawało się, że skoro hotel ma kila pięter, wielki szyld i restaurację przy ulicy, to ktoś, kto przejeżdża koło niego kilka razy dziennie, musi znać to miejsce. Jednak nie. Dopiero, kiedy odkryłam, że przystanek nazywa się „Papaye”, tak jak znajdujący się po przeciwnej stronie fast food, podróżowanie stało się łatwiejsze.
Ten przypadek i tak nie jest najdziwniejszy, bo Papaye przynajmniej jest i wiem, skąd taka nazwa. Zdarza się jednak, że obiekt, od którego ochrzczono przystanek dawno przestał istnieć. Stosowane są też skróty myślowe. Na przykład, często wysiadam na „37”, które oznacza Trzydziesty Siódmy Szpital Wojskowy, znajdujący się jakieś dwieście metrów od przystanku.

Gdy opanuje się już sztukę korzystania z transportu publicznego, można wyruszyć w miasto. Akra jest bardzo rozległa. Powstała  z połączenia wielu małych miejscowości, różniących się od siebie charakterem. Tak było w 1877 roku – gdy władze kolonialne postanowiły przenieść tutaj siedzibę władz centralnych z Cape Coast – tak jest i dziś.
Mamy więc w Akrze dzielnice na każdą okazję. Jeśli chce się coś zjeść albo spędzić czas przy drinku, to należy udać się do Osu. Wybór lokali jest tu przeogromny. Pizzerie z prawdziwą włoską pizzą, kilka restauracji indyjskich i chińskich, a wszystkie prowadzone przez przybyszów z tych krajów. Do tego bary, które w piątkowe i sobotnie noce tętnią życiem i ogłuszają przeraźliwie głośną muzyką. W Osu mieszka zdecydowana większość cudzoziemców,  przyjeżdżający do Ghany na kilka miesięcy.

Ci, którzy są tu na dłużej, jak na przykład dyplomaci, osiedlają się raczej w dzielnicach willowych. Panuje w nich cisza i spokój, czasem tylko ktoś przemknie drogim samochodem.



 oprócz otoczonych murem osiedli, nic tu nie ma, więc i ludzi mało

To zupełnie inny klimat niż w ruchliwym i chaotycznym centrum miasta, którego główną część stanowi Makola Market. Znacie go już, bo najczęściej, gdy jadę do miasta, to właśnie tam. Czy po pomidory, czy po materiał na torebki albo bransoletki – na Makoli dostanie się wszystko.
À propos bransoletek – to moja kolejna mania. Kupuję je całymi stadami, za każdym razem, gdy jestem w mieście. I to nie tylko te z tradycyjnych ghańskich koralików, które mają swoją symbolikę i które nosi się stosownie do okoliczności i roli społecznej, ale też zwykłe paciorki, drewienka, muszelki itd. Itp. Po powrocie do domu urządzę chyba wystawę bransoletek. A może wpiszą mnie do księgi Guinnesa, kto wie…

 tradycyjna ghańska biżuteria

Wróćmy jednak do Akry, bo znów zaczynam nie trzymać tematu.  Makola to chyba  najbardziej akrzańskie miejsce. Z tłumem ludzi i wieczną krzątaniną idealnie pasuje do słowa nkram, które w miejscowym dialekcie oznacza armię mrówek i od którego powstała nazwa Akra.
                Przyjeżdżając do centrum, wysiadam z tro-tro na dworcu Temańskim (to znów przymiotnik mojego autorstwa, utworzony od nazwy miasta Tema). Kiedyś doszłam do wniosku, że właściwie mogłabym ograniczyć się do przebywania na jego terenie, bo na ogół mogę znaleźć tam wszystko, co chcę kupić. Zaopatruję się na dworcu w suwaki do moich toreb, proszek do prania, pomidory, a nawet buty.

 

sekcja odzieżowa dworca Temańskiego

No, ale nie po to telepałam się przez godzinę tro-tro, żeby odwiedzić dworzec. A zatem wychodzę. Jeśli nie muszę iść na bazar (bo wszystko kupię w drodze powrotnej na dworcu), to opuszczam dzielnicę centralną. Szeroką elegancką aleją nadmorską idę na plażę. Chociaż aleja – jak nadmieniłam – jest nadmorska i ciągnie się wzdłuż brzegu, to nie wszędzie jest dojście do oceanu. Mijam więc Art Center, czyli targ z rękodziełem i pamiątkami oraz bulwar z – nie wiadomo, co przedstawiającymi – posągami i niedługo potem dochodzę do miłego hotelu z restauracją przy plaży.

 posągi przy Labadi Road

                Gdybym poszła dalej prosto, dotarłabym najpierw do reprezentacyjnego placu Czarnej Gwiazdy, a potem do dzielnicy Labadi, która znana jest głównie ze swojej plaży.
 

Plac Czarnej Gwiazdy – z monumentem i miejscem do odbywania uroczystości – położony jest bardzo pięknie, nad samym oceanem

                To miejsce najczęściej odwiedzane przez cudzoziemców. Po uiszczeniu opłaty (3cd w tygodniu i 5 w weekendy), można korzystać z zadbanej plaży, na której znajduje się mnóstwo barów i restauracji z leżakami i stolikami nad samą wodą. Byłoby tam bardzo przyjemnie, gdyby nie to, że co chwilę do każdego białego podchodzą sprzedawcy pamiątek, plażowi grajkowie, masażyści i manikiurzystki. O spokojnej rozmowie nie ma mowy. Dlatego znacznie bardziej podoba mi się na plaży, którą opisywałam w jednym z poprzednich postów. Tylko, że do tamtej jest trochę dalej. Czasem więc przychodzę na Labadi.



tro-tro na Labadi Road

                A jak już przyjdę i położę się na leżaku, to tak się rozleniwiam, że nic mi się nie chce. Zwiedzanie następnych dzielnic Akry trzeba więc przełożyć na następny raz…
 

ciąg dalszy nastąpi. Zapraszam!

3 komentarze:

  1. Z tą wystawą to całkiem niezły pomysł, do tego możesz połączyć przyjemne z pożytecznym i sprzedać nadmiar "niezbędnej" biżuterii czy kosmetyczek. Z przyjemnością kupiłabym kilka sztuk w różnych kolorach :)

    OdpowiedzUsuń