W wizytowaniu jakiegoś kraju zabytki czy cuda natury są
oczywiście ważne, ale dla mnie stanowią nie cel a pretekst. Jedzie się gdzieś
15 godzin, niby po to, żeby zobaczyć wspaniałą świątynię albo niesamowitą
wiszącą skałę, ale tak naprawdę ważny jest sam ruch i to co przydarza się po
drodze. Tadź Mahal jest taki sam dla wszystkich i ostatecznie można go obejrzeć
nawet w telewizji czy internecie. Spotkany przy megazabytku starszy pan, który prosił o zdjęcie i dał mi
nawet swój dowód osobisty, żebym mogła przepisać adres, jest tylko mój. I żeby
go spotkać musiałam pojechać do Indii.
Podobnie ma się rzecz z podróżą do Pongsali i trekkingiem po
porośniętych herbatą górach północnego Laosu.
Pongsali znajduje się tuż przy chińskiej granicy i jest bardzo chińskim miasteczkiem
Chodziliśmy długo, ścieżka prowadziła bardzo stromo w dół i
jeszcze stromiej pod górę.
Przeskakiwaliśmy strumyki,
mijaliśmy krzewy
herbaciane i oglądaliśmy przecudne krajobrazy, a jednak nie to było dla mnie
najważniejsze.
W absolutny zachwyt wprawiły mnie wizyty w kilku górskich
wioskach.
mieszkanki wioski
Prawdziwych, nieskażonych turystyką, takich w których białego nie
traktują jak worek pieniędzy, a jak gościa. Starsza pani ubrana w tradycyjny
strój – wielkie kolczyki i srebrzyste kółka zwisające z czarnego czepka – na nasz
widok pogrzebała w przepastnych kieszeniach i każdemu dała po pomidorze.
pomidor prawie koktajlowy
Dzieci zjeżdżające z górki na sankach
sanki w wersji tropikalnej
(z braku śniegu
używały sanek na kółkach) zobaczywszy nas, nie tylko nie zaczęły wykrzykiwać: money! pen! bonbons! , ale przeciwnie – speszyły się i uciekły. I dopiero kwadrans
później udało nam się obejrzeć efektowne zjazdy
młodych laotańskich bobsleistów.
końcowy odcinek trasy zjazdowej
Jedynym minusem było to, że w wiosce absolutnie zupełnie
nikt nie znał nawet jednego słowa po angielsku, my po laotańsku ani tym
bardziej w języku plemienia Akha również nie, a z naszego przewodnika też żadnej pociechy w kwestii lingwistycznej
nie było. Dlatego niestety wiele naszych
pytań pozostało bez odpowiedzi. No ale coś za coś, komunikacja werbalna mocno
kulała, ale za to byliśmy świadkami prawdziwego życia, a nie atrakcji
turystycznej. W jednej z chat, do których zostaliśmy zaproszeni, A. zachwyciła
się wspaniałą starodawną flintą opartą o ścianę tuż koło portretu Marksa i
Lenina. Gospodyni, która chyba nie spodziewała się wizyty zagranicznych gości, wyraźnie zlękła się tego zainteresowania i szybko ukryła strzelbę
za drzwiami.
W następnej izbie mąż gospodyni plótł wiklinowy kosz,
oglądając telewizję.
gdzie telewizor - każdy widzi. A koszyka widać kawałek na dole zdjęcia. W chacie panował taki mrok, że fotografowałam właściwie bez patrzenia i jak się okazało nie wszystko uchwyciłam. W prawym dolnym rogu widać rządek wbitych w ziemię zielonych butelek, które stanowiły jedyne okno w domu
Wymieniliśmy z panem kilka uśmiechów i obydwa znane nam
laotańskie słowa, a potem przeskakując przez ogrodzenia kolejnych gospodarstw
(zdaje się, że Laotańczycy nie są zbyt wrażliwi na punkcie własności gruntu i
przechodzenie przez czyjeś podwórko jest najzupełniej naturalną sprawą),
choć płot niziutki to i tak wszędzie poustawiane są drabinki, żeby sąsiedzi mogli bezproblemowo pokonywać ogrodzenia
poszliśmy do innego domu, w którym dwóch mężczyzn ugościło nas zieloną herbatą
(jedna łyżeczka fusów na cały czajnik wody, ale gałązki herbaciane najpierw
opala się nad ogniskiem, a dopiero potem wrzuca do czajnika).
herbata nie była przesadnie mocna
Do kolejnej wioski dotarliśmy akurat w porze obiadu.
Wiktuały nasz przewodnik niósł ze sobą (pochwalił się, że osobiście kupił
wszystko na bazarze za 20 tysięcy kipów, które dał mu szef), potrzebne było
tylko miejsce, w którym moglibyśmy spożyć posiłek. W pierwszej chacie, do
której zajrzeliśmy, akurat byli goście, poszliśmy więc dalej. Pewna starsza
pani siedząca na przyzbie sąsiedniej chałupy poradziła nam, żeby iść do
nauczycielki. Tam zaproszono nas do domu i udostępniono stół oraz dach nad
głową.
Obiad zachwycił mnie
stuprocentowo. W chacie zbudowanej z bambusowych mat zasiedliśmy na
niziuteńkich stołeczkach (tak ze 20 cm wysokości). Gospodyni postawiła nam
okrągły blaszany stolik, a sama przeszła do sypialnej części izby, gdzie leżała
jej bardzo malutka córeczka. Mimo usilnych namów nauczycielka nie chciała z nami
jeść, ale cały czas obserwowała nas z sympatycznym uśmiechem na twarzy.
na pierwszym planie przewodnik, w głębi widać nauczycielkę
Zasiedliśmy zatem do stołu, a przewodnik zaczął wyjmować jedzenie. Spodziewałam się parówek i krakersów, a tymczasem na stole pojawił
się kleisty ryż (w dużej ilości), potrawka z kurczaka zawinięta w liście
bananowca, grillowane kawałki szynki wieprzowej, kiełbasy i kurczaka. Do tego
ostra, ale przepyszna pasta z kolendry i jajka na twardo z pięknymi żółtkami w
kolorze szat buddyjskich mnichów. Jedliśmy to wszystko rękami, uśmiechając się
do gospodyni karmiącej piersią niemowlę. Przy okazji oglądaliśmy szczury wędzące
się nad paleniskiem,
a przez szpary w podłodze rzucaliśmy chrząstki kurczaka
psom siedzącym na podwórku znajdującym się pod główną częścią domu na palach.
Było prawie zupełnie idealnie, żałowałam tylko, że nie mogę porozmawiać z naszą
gospodynią. No ale cóż – laotańskiego raczej się nie nauczę.
Pod sam koniec wycieczki prawie udało nam się trafić na
wesele.
a wcześniej obejrzeliśmy czterystuletnie krzewy herbaciane
i wypiliśmy napar z ich liści, na który zaprosiła nas ta pani
W jednej z wiosek ustawiano wzdłuż drogi stoły, a w powietrzu już unosił
się zapach bimbru. Zaproszono nas nawet do chaty, gdzie miała być panna młoda,
ale ostatecznie okazało się, że ślub ma być dopiero następnego dnia i mogliśmy zobaczyć
dziewczynę ubraną zupełnie zwyczajnie w dżinsy.
No cóż, nie można mieć wszystkiego. Wycieczka i tak była
wspaniała. Zwłaszcza, że herbaciane wzgórza podarowały nam oprócz spotkań z
ludźmi także bardzo malownicze widoki.
a młodą parę obejrzeliśmy przy innej okazji. Prawda, że piękni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz