Pierwsze godziny w Bangkoku składają się zawsze z serii
zaparć tchu. Bez względu na to, który to już raz wizytuję stolicę Tajlandii,
nieodmiennie najpierw spływa na mnie zachwyt.
Pierwsza szczęśliwa utrata tchu następuje w drzwiach
lotniska. W głowie tkwi jeszcze wczorajsza zadymka, śnieg z deszczem i szaruga. Wymęczone długim lotem i napchane paskudnym samolotowym jedzeniem ciało
opuszcza klimatyzowane lotnisko i – buch! Choć dla rozumu nie jest to
zasadniczo zaskoczeniem, ciało musi na chwilę zatrzymać wózek z bagażem i
wstrzymać oddech. Tropikalne powietrze momentalnie oblepiające człowieka trzydziestoma
Celsjuszami to dla przybysza z lutowej Polski pierwszy wakacyjny cud. A więc przystaję, zakładam okulary słoneczne i obserwuję jak każdy milimetr mojej skóry
śpiewa z radości.
Drugie zatchnięcie następuje godzinę później, zaraz po
wyjściu z taksówki u wylotu ulicy Khao San. Ostatnie kilkaset metrów dzielące mnie
od hotelu muszę pokonać pieszo, bo popołudniu i wieczorem po Khao San samochody nie jeżdżą.
Idę zatem między straganami z ubraniami i torbami, ulicznymi garkuchniami, barami,
salonami masażu.
masaż całego ciała odbywa się w środku, leżaki na ulicy przeznaczone są dla masujących stopy
O, tu kiedyś kupiłam japonki, a w tym miejscu zawsze stał pan
z naleśnikami. Zauważam drobne zmiany – na przykład dawniej nie było tylu
sprzedawców kijków do selfie – ale ogólnie rzecz biorąc, Khao San pozostaje
niezmienne.
na Khao san można kupić wszystko
Chaotyczne, okropnie głośne, na dłuższą metę zdecydowanie nieznośne,
ale pierwszego dnia jest zachwycające.
Skoro tu jestem, to znaczy, że znów udało
mi się wyrwać dołującej rutynie „normalnego” życia. To znaczy po prostu, że
jest dobrze.
Po dotarciu do hotelu, pierwszą rzeczą, którą robię, jest
zdjęcie krytych butów i skarpetek oraz założenie japonek. Moje ciało znów z
zachwytu przestaje na krótką chwilę oddychać. Uśmiecham się do niego szeroko –
teraz już rozumiesz, prawda? Ciało momentalnie zapomina błoto pośniegowe i
siedzenie przy biurku. Jest gotowe na przyjęcie nowego.
I nie dziwi się już wcale, gdy chwilę później zostaje
posadzone w restauracyjnym ogródku, a właściwie po prostu na ulicy i napojone
lodowato zimnym piwem Chang oraz nakarmione pysznym pad thaiem z krewetkami,
najpierw trzeba wybrać rodzaj makaronu
a gotową potrawę skropić limonką, posypać orzeszkami i ewentualnie podostrzyć pikantnymi sosami
a
zaraz potem kleistym ryżem z mango, które w jadłodajni na kółkach przygotowuje
sympatyczna pani.
No a przy naleśniku z
bananem i słodkim mlekiem skondensowanym ciało jest już w stanie jedynie cicho
pomrukiwać.
Wakacje zostały należycie rozpoczęte!
Aż trochę poczułam :-)
OdpowiedzUsuńA te kolorowe to jakieś lampioniki? Fajne.
Tak, lampiony.
UsuńJa też chcęęę! Zielone curry... Zjedz za mnie na zapas;)
OdpowiedzUsuń