Czas
okołoświąteczny to chyba właściwy moment, żeby opowiedzieć Wam o moich
poszukiwaniach różowych jaj.
Jeszcze
przed wyjazdem zobaczyłam w internecie, że w Laosie jada się różowe jajka,
które mają czarne żółtka. Natychmiast postanowiłam, że muszę tego specjału
spróbować i od momentu wylądowania w Luang Prabang rozpoczęłam poszukiwania. Na
targu ich nie było,
widziałam rzeczy dziwne i przedziwne, ale różowych jajek nie znalazłam
w sklepach też nie. Próby kupienia jajek u ulicznych
sprzedawców lub w przydrożnych barach skończyły się jedynie zjedzeniem kilku
zwykłych jajek zanurzonych w rozmaitych sosach. Były nawet dobre, ale
zdecydowanie nie tego szukałam.
to są zwykłe jajka na twardo, przy zakupie dostaje się malutką torebeczkę z sosem, w którym macza się jajka w trakcie jedzenia
W pewnej
restauracji w Wientianie znaleźliśmy w menu baby eggs.
to też znany laotański przysmak - jajka z kaczymi embrionami
Nie były różowe, ale
(przełamując pewne opory wewnętrzne) postanowiliśmy zamówić jedno. Niestety
okazało się, że ryby są, żaby są, a jajka wyszły.
żaba była, widziałam na własne oczy
W końcu
zupełnym przypadkiem wypatrzyłam różowe cuda w barze, w którym wypadł nam
postój podczas podróży autobusowej.
są!
Ponieważ (jak widać na zdjęciu) spędziłam
tam jedynie 20 minut,
informacja dla cudzoziemców, żeby się nie bali, że nie zdążą zjeść zamówionego dania przed odjazdem autobusu - macie 20 minut
nie zdążyłam zająć się jajkiem. Zjadłam sajgonki i banany
z kokosem, a jajeczną przyjemność zostawiłam sobie na później.
Już w
hotelowym pokoju lekko postukałam różową skorupką o blat stołu. Czarnej mazi i
czemuś na kształt skrzydełka, które ukazały się moim oczom poświęciłam tak
krótką chwilę, że teraz nie jestem nawet dokładnie pewna, co to było. Może
szkoda, ale w tamtym momencie całym moim jestestwem zawładnęła tak przemożna
potrzeba jak najszybszego opuszczenia pomieszczenia, że o niczym innym nie
byłam w stanie myśleć. Smród, który wypełnił pokój był tak straszliwy, że
– wołając do koleżanki: Uciekajmy! – wybiegłam na korytarz.
Kiedy
pierwszy szok minął, wróciłyśmy do pokoju, zapakowałyśmy jajko szczelnie w trzy
reklamówki i wyrzuciłyśmy do śmietnika na ulicy. Wymyłyśmy też stół i ręce, co
niestety niewiele pomogło, palec na który kapnęła mi kropla czarnego białka –
mimo kilkakrotnego mycia mydłem i żelem antybakteryjnym – śmierdział aż do
wieczora.
Po tej
przygodzie mój zapał do szukania różowych jajek nieco ostygł. Następnego dnia
ciężko było mi nawet spojrzeć na jajka
sadzone, które zazwyczaj jadałam na śniadanie.
Dlatego,
kiedy ostatniego dnia, już w Bangkoku,
wielki supermarket, w którym nakupiłam różnych różności spożywczych
podczas oddawania się ulubionemu zajęciu
- czyli dogłębnemu eksplorowaniu półek z
przedziwnym jedzeniem – niedaleko stoiska z durianami
tego stoiska nie trzeba szukać, znajdzie Was samo - nie sposób go nie poczuć
i tuż obok suszonego
mięsa krokodyla, znalazłam różowe jajka, nie ucieszyłam się jakoś nadmiernie. Na
szczęście moi znajomi wykazali czujność – R. zakręciwszy jajkiem, stwierdziła, że jest na twardo (czyli nic się z niego nie wyleje), a A. doszła do wniosku,
że data przydatności do spożycia to 6 czerwca (czyli śmiało można brać, wieźć
do Polski i zjeść przy świątecznym stole). Dodatkowo ekspedientka oraz stojąca obok klientka
upewniły nas, że jajka są dobre i gotowe do spożycia.
Tak więc
jaja zostały zakupione. Szczęśliwie przetrwały podróż do Europy i na kilka dni
zamieszkały w mojej lodówce. Dość długo zbierałam się na odwagę, ale w końcu
(na wszelki wypadek na tarasie) rozbiłam różową skorupę. I co?
Otóż okazało
się, że są to dokładnie te jajka, których szukałam.
Różowe z zewnątrz z
ciemnowiśniowym przezroczystym białkiem do złudzenia przypominającym galaretkę
owocową i czarno-szarym żółtkiem. Niestety chyba źle zinterpretowaliśmy datę
ważności (06.06.59 być może nie oznaczało czerwca roku 2559, czyli bieżącego według kalendarza buddyjskiego ) – jajka na odległość nie śmierdziały, jednak w smaku były
nieświeże.
Tak więc
operacja się udała, ale jajka zakończyły swój żywot w koszu na śmieci...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz