W Luang
Prabang człowiek jest zajęty od samego rana. O 6:30 słychać bicie w bębny i
pianie kogutów – najwyższy czas, żeby wstać.
Przewodniki
turystyczne zalecają, żeby o tej właśnie porze oglądać na ulicach ceremonię
obdarowywania mnichów jedzeniem. To piękny zwyczaj – ludzie przynoszą
przygotowany w domu ryż z warzywami i wkładają po garstce po kolei mnichom,
którzy suną długim pomarańczowym wężem wzdłuż krawężnika i zbierają do swoich
misek pożywienie, mające im wystarczyć aż do następnego dnia. Stara szlachetna
tradycja, a do tego malowniczy widok.
w oczekiwaniu na mnichów
Niestety XXI wiek potrafi zniszczyć
wszystko. W sklepach można kupić gotowe potrawy do karmienia mnichów, zupełnie
jakby to były gołębie na krakowskim rynku. A podczas samej ceremonii,
równolegle do idących gęsiego mnichów, ustawia się drugi wąż – mniej
jednorodny, ale za to bardziej błyskający – to czujni turyści posuwający się
razem z zakonnikami i bezustannie strzelający fleszami.
Bezradni
Laotańczycy próbują jakoś opanować turystyczne szaleństwo i w wielu miejscach
miasta rozwieszają plakaty, za pomocą których proszą cudzoziemców o uszanowanie
tradycji. O to, żeby nie wtykać aparatu pomiędzy mnicha a ofiarodawcę, nie
oślepiać fleszem i nie jechać autokarem (!) wzdłuż kolumny mnichów, bo jest to
dla nich upokarzające.
szczegółowy opis czego nie należy robić, znajduje się na odwrocie ulotki
Dlatego też ceremonię
można sobie darować, zwłaszcza, że mnisi nie kryją się za murami klasztorów i
można ich spotkać o każdej porze dnia i w dowolnym miejscu – na ulicy, przy wodospadzie czy przy robotach drogowych.
O ile jednak
ceremonię można przespać, o tyle poranny targ zdecydowanie nie.
Kilka uliczek
tuż przy pałacu przemienia się o świcie w prawdziwe królestwo
jedzenia. Niektórzy sprzedawcy oferują też pamiątki, ale zdecydowanie rządzą
artykuły spożywcze.
Niestety poziom znajomości angielskiego wśród Laotańczyków
jest dość zbliżony do poziomu mojego laotańskiego, więc wiele przedziwnych
rzeczy, które zobaczyłam na targu musi pozostać po prostu przedziwnymi
rzeczami, ale niektóre udało mi się rozszyfrować.
rzecz z grupy dziwnych i nierozszyfrowanych
I tak wiem, że widziałam
(oraz kupiłam i zjadłam) wodorosty z Mekongu przyrządzone z czosnkiem i
pomidorami,
kwiaty bananowca (kupiłam, ale na razie nie umiem dobrać się do
rdzenia, który podobno jest jadalny),
suszoną skórę i płuca krowie (nie
kupiłam),
a także wędzone szczury.
Do zjedzenia
na miejscu, spośród bogatej oferty,
bazarowa jadłodajnia
wybrałam smażone w głębokim tłuszczu
placuszki ryżowo-ziemniaczane
oraz coś, co zachwyciło mnie wizualnie, bo
składało się między innymi z żółtych kwiatków, trochę podobnych do kaczeńców.
pani pakuje moją porcję w bananowy liść
Danie wyglądało pięknie, ale niestety nie było zbyt dobre – kwiatki smakowały po
prostu jak kaczeńce, a to chyba nie jest to co lubię najbardziej.
danie niezbyt smaczne, ale za to bardzo ładne
Natomiast
Laotańczycy przeciwnie – jedzą kwiaty bardzo często. Do zupy zawsze dodają całe
bukiety drobnych żółtych albo białych kwiatków, a zupa to podstawowe danie nie tylko w Laosie, ale i w krajach
ościennych.
te kwiatki razem z łodyżkami i listkami wrzuca się do zupy na kilka minut przed końcem gotowania, tak żeby zachowały świeżość
Tyle
napisałam (długopisem w zeszycie) bezpośrednio po powrocie z bazaru, nawet jeszcze
przed śniadaniem. Potem, podczas kolejnej wizyty w Luang Prabang, natknęłam się
na bardzo pożyteczną książkę pt: Co można
spotkać na laotańskim targu i teraz już wiem między innymi, że:
kwiatu bananowca jednak nie je się na surowo,
wesoły bananowy chłopak nie wyruszył ze mną w dalszą drogę
widoczne poniżej grzyby
nazywają się het sanun i rosną dziko w lesie, choć Laotańczycy hodują też
grzyby w ogródkach,
a w tych
pakiecikach najprawdopodobniej znajduje się fermentowana wieprzowina.
Okazało się
też, że przegapiłam całe mnóstwo ciekawych rzeczy, takich jak na przykład chilen, czyli tradycyjne danie Laotańczyków
starszej generacji
jadalne są owady wielkości 2-4 cm, które smaży się lub piecze. Osobniki młode mają słodszy smak od chilenów dorosłych, a wszystkie są bardzo drogie, bo trudno je złapać
albo kokony motyli, które smakują najlepiej, gdy się je
usmaży w głębokim tłuszczu i poda z kleistym ryżem.
Strasznie
mi szkoda, że tego nie widziałam,
stanowczo muszę pojechać do Laosu jeszcze raz!
a kiełbasę mają zupełnie zwyczajną
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz