czwartek, 24 marca 2016

Obiady czwartkowe

W Luang Prabang człowiek jest zajęty od samego rana. O 6:30 słychać bicie w bębny i pianie kogutów – najwyższy czas, żeby wstać.


Przewodniki turystyczne zalecają, żeby o tej właśnie porze oglądać na ulicach ceremonię obdarowywania mnichów jedzeniem. To piękny zwyczaj – ludzie przynoszą przygotowany w domu ryż z warzywami i wkładają po garstce po kolei mnichom, którzy suną długim pomarańczowym wężem wzdłuż krawężnika i zbierają do swoich misek pożywienie, mające im wystarczyć aż do następnego dnia. Stara szlachetna tradycja, a do tego malowniczy widok. 

w oczekiwaniu na mnichów

Niestety XXI wiek potrafi zniszczyć wszystko. W sklepach można kupić gotowe potrawy do karmienia mnichów, zupełnie jakby to były gołębie na krakowskim rynku. A podczas samej ceremonii, równolegle do idących gęsiego mnichów, ustawia się drugi wąż – mniej jednorodny, ale za to bardziej błyskający – to czujni turyści posuwający się razem z zakonnikami i bezustannie strzelający fleszami.
Bezradni Laotańczycy próbują jakoś opanować turystyczne szaleństwo i w wielu miejscach miasta rozwieszają plakaty, za pomocą których proszą cudzoziemców o uszanowanie tradycji. O to, żeby nie wtykać aparatu pomiędzy mnicha a ofiarodawcę, nie oślepiać fleszem i nie jechać autokarem (!) wzdłuż kolumny mnichów, bo jest to dla nich upokarzające.

szczegółowy opis czego nie należy robić, znajduje się na odwrocie ulotki

Dlatego też ceremonię można sobie darować, zwłaszcza, że mnisi nie kryją się za murami klasztorów i można ich spotkać o każdej porze dnia i w dowolnym miejscu – na ulicy, przy wodospadzie czy przy robotach drogowych.


O ile jednak ceremonię można przespać, o tyle poranny targ zdecydowanie nie. 


Kilka uliczek tuż przy pałacu przemienia się o świcie w prawdziwe królestwo jedzenia. Niektórzy sprzedawcy oferują też pamiątki, ale zdecydowanie rządzą artykuły spożywcze. 


Niestety poziom znajomości angielskiego wśród Laotańczyków jest dość zbliżony do poziomu mojego laotańskiego, więc wiele przedziwnych rzeczy, które zobaczyłam na targu musi pozostać po prostu przedziwnymi rzeczami, ale niektóre udało mi się rozszyfrować. 

rzecz z grupy dziwnych i nierozszyfrowanych

I tak wiem, że widziałam (oraz kupiłam i zjadłam) wodorosty z Mekongu przyrządzone z czosnkiem i pomidorami, 


kwiaty bananowca (kupiłam, ale na razie nie umiem dobrać się do rdzenia, który podobno jest jadalny), 


suszoną skórę i płuca krowie (nie kupiłam), 


a także wędzone szczury.


Do zjedzenia na miejscu, spośród bogatej oferty, 

bazarowa jadłodajnia

wybrałam smażone w głębokim tłuszczu placuszki ryżowo-ziemniaczane 


oraz coś, co zachwyciło mnie wizualnie, bo składało się między innymi z żółtych kwiatków, trochę podobnych do kaczeńców. 

pani pakuje moją porcję w bananowy liść

Danie wyglądało pięknie, ale niestety nie było zbyt dobre – kwiatki smakowały po prostu jak kaczeńce, a to chyba nie jest to co lubię najbardziej. 

danie niezbyt smaczne, ale za to bardzo ładne

Natomiast Laotańczycy przeciwnie – jedzą kwiaty bardzo często. Do zupy zawsze dodają całe bukiety drobnych żółtych albo białych kwiatków, a zupa to podstawowe danie nie tylko w Laosie, ale i w krajach ościennych.

te kwiatki razem z łodyżkami i listkami wrzuca się do zupy na kilka minut przed końcem gotowania, tak żeby zachowały świeżość

Tyle napisałam (długopisem w zeszycie) bezpośrednio po powrocie z bazaru, nawet jeszcze przed śniadaniem. Potem, podczas kolejnej wizyty w Luang Prabang, natknęłam się na bardzo pożyteczną książkę pt: Co można spotkać na laotańskim targu i teraz już wiem między innymi, że:
 kwiatu bananowca jednak nie je się na surowo,

wesoły bananowy chłopak nie wyruszył ze mną w dalszą drogę

widoczne poniżej grzyby nazywają się het sanun i rosną dziko w lesie, choć Laotańczycy hodują też grzyby w ogródkach,


a w tych pakiecikach najprawdopodobniej znajduje się fermentowana wieprzowina.


Okazało się też, że przegapiłam całe mnóstwo ciekawych rzeczy, takich jak na przykład chilen, czyli tradycyjne danie Laotańczyków starszej generacji 

jadalne są owady wielkości 2-4 cm, które smaży się lub piecze. Osobniki młode mają słodszy smak od chilenów dorosłych, a wszystkie są bardzo drogie, bo trudno je złapać

albo kokony motyli, które smakują najlepiej, gdy się je usmaży w głębokim tłuszczu i poda z kleistym ryżem.

Strasznie mi  szkoda, że tego nie widziałam, stanowczo muszę pojechać do Laosu jeszcze raz!

a kiełbasę mają zupełnie zwyczajną

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz