piątek, 18 października 2013

Arabeski - Maroko


Na piątki wymyśliłam sobie kolejny cykl opowieści podróżnych. Będzie on poświęcony mojej ulubionej części świata – szeroko pojętemu Bliskiemu Wschodowi. Piszę szeroko pojętemu, bo zmieszczą się w nim nie tylko kraje takie jak Syria czy Jordania, ale też – geograficznie rzecz biorąc odległe, ale duchowo bardzo bliskie – Maroko.

I o nim właśnie dziś będzie. Tekst, który za chwilę przeczytacie, to fragment mojej, nigdy niewydanej, książki, której akcja dzieje się pięć lat temu.


 
 


Najpierw jechaliśmy cztery godziny, wygodnym, klimatyzowanym pociągiem. Potem szliśmy ulicami nowego Fezu.

- Miało być średniowiecznie, stare meczety, farbiarnie skór, a tu co? Nowoczesne miasto z szerokimi ulicami - zaczęłam marudzić.
- Poczekaj - zaśmiał się P. - Niedługo dojdziemy do starego miasta. O patrz, już widać mury. Tam na końcu tej alei. Widzisz?
- Aha! - przytaknęłam - A tu zobacz, same pomarańcze!

Elegancka ulica, którą szliśmy, wysadzana była po obu stronach drzewkami pomarańczowymi. Bardzo ładnie wyglądały, przystrzyżone, otoczone bielonymi krawężniczkami, kwitnące i owocujące jednocześnie. W sprzyjającym marokańskim klimacie, rośliny nie muszą przejmować się porą roku i nie przestrzegają znanej nam kolejności - najpierw liście, potem kwiaty, po nich owoce i w końcu zrzucanie liści. Tu wszystko odbywa się naraz i na jednym drzewie podziwiać można i kwiaty i dojrzałe owoce.

 
aleja pomarańczowa

 
Po kilkuset metrach, pomarańczowa aleja skończyła się, a my weszliśmy za mury starego miasta. I wtedy dopiero zaczęła się zabawa. Przewodnik ostrzegał, że tylko tubylcy są w stanie odnaleźć się wśród krętych uliczek i zaułków medyny, ale przecież my mieliśmy plan miasta! A do tego, co jakiś czas, na ścianach budynków narysowane były mapki z zaznaczonym kropką miejscem, w którym się znajdujemy. Pewni sukcesu rozpoczęliśmy poszukiwania hotelu polecanego przez Lonely Planet. Szliśmy koło straganów z ubraniami, małych sklepików spożywczych, warsztatów rzemieślników, mijaliśmy meczety, kawiarnie i różne kramy. Po czterdziestu minutach zmieniliśmy cel poszukiwań, teraz chcieliśmy znaleźć jakikolwiek hotel.

 
szkapina dostawcza

 
- To niemożliwe - denerwował się P, stojąc przed siódmą z rzędu ścienną mapką. - Jesteśmy tu, tutaj jest meczet. To hotel powinien być tam!
- Stamtąd przyszliśmy - odpowiedziałam zrezygnowanym głosem. - Żadnego hotelu tam nie ma.
- A może powinniśmy pójść w lewo. - P zaczął obracać w rękach mapkę w przewodniku. - a potem skręcić w drugą przecznicę w prawo. Tam też jest jakiś hotel.
- Jak pójdziemy w lewo, to wyjdziemy poza mury - zaprotestowałam - a wszystkie hotele są w obrębie starówki.
- Ale to musi być tam, tak pokazuje mapa - upierał się P. - Może się wychodzi, a potem znów wchodzi. No sama zobacz, że musimy iść w lewo.
- E tam, musimy - mruknęłam pod nosem, ale poszłam w lewo, bo już dawno zauważyłam, że P ślepo ufa mapom i nic nie jest go w stanie w tej wierze zachwiać. A już na pewno nie to, że ta ulica nie wygląda mi na hotelową, za to tamta w prawo jest taka miła i z pewnością coś byśmy tam znaleźli. Wyszliśmy więc poza mury, doszliśmy do autostrady z drogowskazem na Casablankę i wtedy kategorycznie zażądałam powrotu do medyny. Następne pół godziny chodziliśmy po jeszcze węższych i jeszcze bardziej krętych uliczkach. Była to wybitnie mieszkalna okolica, nie spotykaliśmy już ani sklepów ani kawiarni, wszędzie tylko małe niebieskie i zielone drzwiczki prowadzące na podwórka domostw. Bawiące się na ulicy dzieci patrzyły na nas ze zdumieniem, chyba rzadko spotyka się tu turystów, szczególnie objuczonych plecakami.

- No, tu to raczej nie mamy na co liczyć - powiedział P.
- Chyba nie - posępnie pokiwałam głową. - Ale może jak będziemy się starać iść cały czas prosto, to dojdziemy do tej bardziej usługowej części.
- Może...

Nagle uliczka skończyła się i znaleźliśmy się na niewielkim placyku, tuż przed budynkiem z cudownym szyldem "hotel".

- Patrz! - zawołałam uradowana. - Jesteśmy uratowani. Zostajemy tu!
- Dobra -  P zgodził się szybko - ale ciekawe gdzie jesteśmy.

Rozejrzałam się dokoła i aż jęknęłam.

- Spójrz - powiedziałam - widzisz tę stertę wełny koło tamtej bramy? Przechodziliśmy tamtędy godzinę temu, jesteśmy prawie przy samym wejściu!
- O rany! Faktycznie! Chodziliśmy cały czas w kółko!
- No! - zaśmiałam się. - Ale w końcu dobrze trafiliśmy, mamy wszędzie blisko.

 
sterta wełny trochę widoczna za czerwonym samochodem

 

Kilka minut później, gdy właściciel hotelu pokazał nam mikroskopijny pokoik z balkonem wychodzącym na plac, P przyznał mi rację.

- Naprawdę dobrze trafiliśmy - powiedział. - Jest dokładnie tak jak chciałem. Wieczorem zapalę cygaro na balkonie. Ale mi się szybko spełniają marzenia!
- Uważaj, to może być niebezpieczne! - zaśmiałam się. Kilka dni później okazało się, jak prorocze to były słowa.

Całe popołudnie spacerowaliśmy wąskimi uliczkami medyny. Bez plecaków chodziło nam się o wiele przyjemniej. Mogliśmy oddać się podziwianiu starych domów, szkół koranicznych i meczetów.

 
piękne, prawda?

 

W czasach swojej świetności, przypadającej na XII-XIV wiek, Fez miał ich aż osiemset. Był tu też jeden z najstarszych na świecie uniwersytetów i wiele ośrodków nauki i kultury. Pod rządami Marynidów miasto tętniło życiem. Po słynne skóry przyjeżdżali kupcy z Damaszku i znad Morza Tyrreńskiego. Do dziś garbowanie i farbowanie skór to jedno z głównych zajęć mieszkańców Fezu. Znalezienie zaułku farbiarzy nie było jednak proste.

- Z mapy wynika, że musimy iść w lewo - upierał się P.
- Ale smród czuć z prawej strony - sprzeciwiałam się. - A poza tym, w lewo jest pod górę, a my mamy iść nad rzekę, musimy się kierować w dół.
- Sama popatrz, że w prawo jest bez sensu - P podsunął mi pod nos mapę.
- Ale w tej uliczce w lewo są sklepy spożywcze, a z tamtej strony wiszą skórzane kurtki - nie poddawałam się.

 
stragan z bakaliami

 
Po prawie godzinie takich dyskusji i błąkania się to w lewo, to w prawo, wreszcie trafiliśmy. Intensywny zapach nie pozostawiał wątpliwości, a poza tym oczom naszym ukazała się rzeka. Muszę przyznać, że trochę się rozczarowałam, miałam bowiem nadzieję, że Perłowa Rzeka będzie miłym miejscem. Tymczasem okazało się, że jest to po prostu śmierdzący i brudny kanał, którym wolno płyną śmieci i kawałki kolorowych skór.

- Ciekawe czy w średniowieczu to wyglądało inaczej, czy też ten kto nazwał tę rzekę miał duże poczucie humoru - pomyślałam. - A może chodzi o to, że przez te wszystkie płynące barwniki, woda nie jest przejrzysta, tylko taka mleczna. Perłowa.
- Teraz musimy znaleźć drogę na górę - przerwał moje rozmyślania P. - Widzisz turystów na dachu tamtego domu? Stamtąd jest widok na kadzie z barwnikami.
- Rzeczywiście - przyznałam. - Na wszystkich pocztówkach są takie kolorowe miseczki, a stąd nic takiego nie widać.
- No właśnie. Dlatego musimy się jakoś tam dostać. Chodź.

Po dziesięciu minutach poszukiwań trafiliśmy na człowieka, który zaprowadził nas na dach sklepu swojego wujka. Stamtąd mogliśmy podziwiać słynne farbiarnie. Na kilku poziomach, na dachach niższych domów i pomiędzy budynkami znajdowało się całe pole glinianych kadzi wypełnionych różnokolorowymi barwnikami. Z naszego punktu widokowego te czerwone, żółte i fioletowe okrągłe plamy wyglądały jak plansza do jakiejś gry, po której przesuwały się małe pionki - ludzie pracujący w kadziach.

dzielnica farbiarzy z lotu ptaka

 
Jednak tylko na pierwszy rzut oka był to wesoły widok. Płyn do farbowania pozyskiwany jest, tak jak przed wiekami, z gołębich odchodów, taniny, bydlęcego moczu i innych mało przyjemnych substancji. Stanie przez cały dzień po kolana w barwnikach i przenoszenie ciężkich, mokrych skór to bardzo trudna i niezdrowa praca. Do tego w całej okolicy okropnie śmierdzi, turyści przychodzą tu na kilka minut, a i tak niektórzy stali z zatkanymi nosami. A robotnicy musieli znosić ten smród przez cały dzień. Ciężki kawałek chleba...

Gdy tak zastanawiałam się nad dolą farbiarzy, zobaczyłam, że na dachu sąsiedniego budynku pojawiła się wycieczka. Turyści w krótkich spodenkach i słomianych kapeluszach wyciągnęli aparaty i z zapałem pstrykali zdjęcia pracującym w dole ludziom. Spojrzałam na nich i nagle zrobiło mi się okropnie głupio. Pomyślałam, że to musi być bardzo upokarzające, człowiek w pocie czoła stara się zarobić na życie, a bogacze fotografują go jak jakieś dwugłowe cielę. I jeszcze zatykają sobie przy tym nosy.

- Jacy potrafimy być nieczuli - pomyślałam ze wstydem, bo przecież ja też minutę wcześniej robiłam to samo co ta wycieczka.
- Chodźmy - pociągnęłam P za rękaw.

Daliśmy parę groszy właścicielowi sklepu, cukierka jego małej córeczce i wyszliśmy na ulicę. Na terenie medyny znajduje się około dziesięć tysięcy uliczek, spacer może trwać więc bez końca. Chodzi się, podziwia egzotyczne obrazki, tu szewc szyje buty dratwą, tam młodzi chłopcy z prędkością światła robią guziczki z kordonka i jeszcze szybciej przyszywają całe ich krocie do długich zwiewnych sukni z kapturami, tradycyjnego stroju Marokanek. Gdy człowiek się zmęczy, nie musi długo szukać miejsca do odpoczynku, za najbliższym rogiem na pewno będzie kawiarnia. Można usiąść sobie przy małym stoliku i zamówić herbatę.

 

jedna z wielu kawiarni starego miasta

 
Naleje ją nam stary Arab, wysoko podnosząc rękę z mosiężnym czajniczkiem. Bursztynowy płyn długą, cienką strugą spłynie do szklanki, w której już czeka na niego cały pęczek mięty. Herbata będzie zabójczo słodka i pyszna, da siłę na dalszy spacer.

 

herbata po marokańsku

 
Tyle jeszcze zostało do zobaczenia i do odczucia. Odczucia, bo chyba od widoków ważniejsza jest tu atmosfera, zapach daktyli i pomarańczy, gardłowe dźwięki języka arabskiego, stukot kopyt osiołka ciągnącego wózek z melonami. Bezustanny ruch i gwar, który w przeciwieństwie do zamieszania europejskich miast niesie z sobą nie niepokój, a ukojenie, nie stres, a błogość. Czary i magia....

 


2 komentarze:

  1. Nikt się nie wpisał, a to kolejny fantastyczny post ze świetnymi zdjęciami i ciekawymi spostrzeżeniami.
    Można od razu polecić książkę "Rok w Casablance", którą napisał Tahir Shah (to Ewa namówiła mnie na jej przeczytanie, a są jeszcze inne książki tego autora), a która toczy się w takim piękno-dziwnym miejscu.
    Te wzorki są naprawdę magiczne, ale jak pomyśleć sobie o tych zapachach...

    OdpowiedzUsuń
  2. O, tak. Następna książka o Casablance jest nawet lepsza od tej pierwszej. Tylko nie wiem, czy już ją wydano w Polsce. Ale akby ktoś miał taki zamiar, to ja chętnie ją przetłumaczę!

    OdpowiedzUsuń