Dziś miało być rozwiązanie zagadki, ale przyszło na razie mało odpowiedzi, więc pomyślałam, że poczekam jeszcze jeden dzień. Ale jutro to już na pewno!
A teraz zapraszam na kolejny odcinek ghańskich opowieści.
plaża w Cape Coast należy nie tylko do ludzi
najstarszy z ghańskich fortów
nad łódkami powiewają flagi
przeróżnych krajów
łodzie przydają się nie tylko do połowu ryb
- Ładnie, prawda? A twój kraj jaki jest?
- Ładnie – zgodziłam się. – Moje miasto wygląda tak – podałam panu pocztówkę z Warszawy.
Kontemplował ją dłuższą chwilę, po czym stwierdził:
- Też może być. O, to tutaj mi się podoba – puknął palcem w Pałac Kultury – my takich wysokich domów nie mamy.
ulubiony widok starszego pana
Kiedy wreszcie dojechałam na
miejsce, najpierw zostałam skierowana do muzeum, w którym można dowiedzieć się
wielu ciekawych rzeczy na temat lasów deszczowych. Bo Kakum to właśnie taki
las. A właściwie fragment, który udało się ocalić. Większą część, pokrywającą
niegdyś prawie cały obszar Ghany, wycięto już dawno. W ogóle – jak dowiedziałam
się w muzeum – co roku z powierzchni Ziemi znikają lasy z terenu
odpowiadającego 75% obszaru Ghany. A to wcale nie jest bardzo małe państwo –
mniej więcej jak ¾ Polski.
tak wygląda las deszczowy, gdy pozwoli mu się rosnąć, jak chce
sam w sobie wielkości jaskółki, ale ogon długi jak u kota. Ktoś z Was może wie, jak mu na imię?
mosty przymocowane są do najwyższych drzew, większa część lasu pozostaje w dole
kładki wybudowano prawie 20 lat temu i do tej pory nie było żadnego wypadku, więc absolutnie nie ma się czego bać
takie kościoły są rzadkością nawet w dużych miasta, a co dopiero w niewielkiej wiosce…
świątynia trzeciej kompanii. Zagadką pozostaje, jakiego Boga się tu czci
posuban pierwszej kompanii
- Brawo! – ucieszył się pan. – A rozumiesz znaczenie tych symboli?
to zdjęcie zrobiłam gdzie
indziej, ale piece takie same
główny plac Anomabu
- Tu, w Anomabu?
- Tak – odpowiedziałam. – Tam, gdzie posuban w kształcie statku.
- A, tam – pani machnęła ręką, a potem pochyliła się w moją stronę. – Tam mieszkają rybacy… - wyszeptała konspiracyjnym tonem i spojrzała na mnie wymownie. – Nie zwracaj na nich uwagi. Prawdziwe Anomabu jest tutaj. Ja mam na imię Nelly – dodała. – I zawsze chętnie cię powitam w mojej wiosce. Jak będziesz tu jeszcze kiedyś, koniecznie mnie odwiedź!
szkoła w Anomabu
czarne mydło
tu mieszkałam w Cape Coast
A teraz zapraszam na kolejny odcinek ghańskich opowieści.
Wszystko o czym do tej pory
pisałam, traktowało o miejscach i zdarzeniach raczej mało turystycznych, możecie
więc myśleć, że w Ghanie nie ma niczego, co nadawałoby się do umieszczenia w
folderze reklamowym biura podróży. Nic podobnego! Charakter mój i mojego tutaj
pobytu powoduje, że piszę częściej o ludziach i życiu ulicznym niż o zabytkach,
ale to absolutnie nie znaczy, że takowych tutaj brak.
Sama Akra jest ciekawym miastem.
Ze względu jednak na to, że jest stolicą i że znam ją lepiej niż inne miejsca,
poświęcę jej oddzielny tekst. A dziś będzie o Cape Coast, zamku i wiszących
mostach.
Cape Coast to miasto oddalone od
Akry o jakieś 130 kilometrów. Niby niedaleko, ale jeśli ktoś, tak jak ja,
podróżuje transportem publicznym, to dostanie się tam zajmuje sporo czasu. To znaczy samo dojechanie trwa 2 godziny, ale
najpierw trzeba przebić się przez miasto, bo dworce autobusowe są zazwyczaj
ulokowane na obrzeżach. A jak już się dotrze do właściwego dworca i znajdzie
odpowiedni autobus (co też potrafi zająć sporo czasu, bo ani pojazdy ani
miejsca postojowe nie są podpisane i szuka się metodą dopytywania), to trzeba
czekać, aż przyjdą wszyscy pasażerowie. Jeśli się ma szczęście i zajmuje się
ostatnie wolne miejsce, to odjazd następuje natychmiast. Ale jeżeli busik jest pusty i do zapełnienia
go brakuje 10 czy 12 osób, to można czekać nawet godzinę lub dłużej.
Dlatego wycieczkę do Cape Coast
zaplanowałam na 2,5 dnia. Dzięki temu nie tylko nie musiałam zwiedzać
wszystkiego pędem, ale też miałam czas, żeby posiedzieć na plaży i popatrzeć na
ocean, co powoli staje się moim uzależnieniem. Nie wiem, jak po powrocie do
Polski poradzę sobie bez tego widoku.plaża w Cape Coast należy nie tylko do ludzi
Tak więc wizytę zaczęłam od
spotkania z oceanem. A potem poszłam zobaczyć największą atrakcję miasta –
wpisany na listę UNESCO – zamek.
tak naprawdę to nie jest żaden
zamek, tylko raczej fort, ale taką ma oficjalną nazwę, więc niech już będzie
Wzdłuż całego ghańskiego wybrzeża
można spotkać takie forty budowane przez Europejczyków począwszy od ostatnich
lat XV wieku. Najpierw przypłynęli do
Ghany Portugalczycy. Przywieźli ze sobą
sprzęty, materiały budowlane oraz murarzy , którzy ochraniani przez 600
żołnierzy, w ciągu 20 dni wybudowali pierwszy fort. A że miejscowy władca się
sprzeciwiał? I że trzeba było zburzyć całą wioskę? To nic. Don Diego został
gubernatorem, a Portugalia wzbogaciła się o 30 kg złota rocznie – i to było o
wiele ważniejsze niż jakieś tam protesty czarnych dzikusów.
Ten portugalski fort, który potem
przeszedł w ręce Holendrów, znajduje się w miejscowości Elmina, kilkanaście
kilometrów od Cape Coast. Byłam tam dwa lata temu, podczas mojego pierwszego
pobytu w Ghanie.
Z
tamtej wycieczki zapamiętałam głównie przerażone spojrzenia ghańskich turystów,
którzy zwiedzali zamek razem ze mną. Staliśmy w ciemnym lochu, z którego kiedyś
wąskim tunelem wyprowadzano niewolników wprost na statki zabierające ich na
zawsze z ojczystej ziemi. Przewodnik opowiadał o straszliwych warunkach, w
jakich ludzie czekali na transport, o przejściu przez drzwi zwane wrotami bez
powrotu (no return door) i o rekinach, które pływały zawsze blisko statków z
niewolnikami, bo wiedziały, że każdego dnia wyrzucane są za burtę ciała tych,
którzy nie przetrzymali koszmaru podróży. Słuchając tego wszystkiego, w pewnym
momencie spojrzałam za siebie. Gdy zobaczyłam w mroku ciemnej celi spocone
czarne twarze i przerażone, rozszerzone źrenice, wydało mi się nagle, że
przeniosłam się w czasie i że dziwnym zrządzeniem losu, stoję oto z grupą
niewolników i czekam na przejście przez wrota
bez powrotu. Brr, aż ciarki przeszły mi po plecach.
Pamiętam też, ze po zwiedzeniu
zamku, poszliśmy (byłam tam wtedy z dwojgiem znajomych) na spacer po wiosce.
Elmina to rybacka osada i w jej krajobrazie dominują sieci oraz długie,
drewniane, pięknie malowane i przystrojone banderami wielu krajów łodzie.
Rybacy
zaprosili nas na pokład jednej z nich.
Spytałam ich, co oznaczają te flagi, czyżby tak dużo państw miało swój
udział w tutejszym połowie ryb?
- E, nie – odparł zagadnięty
mężczyzna. My po prostu lubimy flagi. Ładnie wyglądają, jak tak sobie
powiewają, prawda?
łodzie przydają się nie tylko do połowu ryb
Tak było dwa lata temu. W tym
roku nie jechałam już do Elminy. Zostałam w Cape Coast i zwiedziłam tutejszy
zamek. Miejsce to chlubi się nie tylko wpisem na listę UNESCO, ale też wizytą
amerykańskiego prezydenta, który nawet odsłonił tu pamiątkową tablicę. Głosi
ona, że tę tablicę odsłonił Barack Obama i jego żona, Michelle. Próżno szukać by
na niej deklaracji współczucia, zapewnień, że nie nigdy więcej czy czegoś w tym
stylu. Nie. Tablica upamiętnia po prostu
odsłonięcie tablicy przez państwa Obamów. To trochę jak z filmu o Korei
Północnej. W tym miejscu stanął kiedyś ukochany przywódca i powiedział „Ach!”
tę tablicę odsłonił prezydent
Barack Obama i pierwsza dama Michelle Obama z okazji ich wizyty w Cape Coast 11
lipca 2009.
Tym razem zwiedzałam zamek z
grupą zagranicznych turystów. Byli wśród nich potomkowie wywiezionych do
Ameryki niewolników oraz kilkoro Niemców. I nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
widzę na twarzach tych ostatnich wyraz ulgi i zadowolenia. Wreszcie w miejscu
kaźni i haniebnego traktowania człowieka
przez człowieka, winni nie byli oni, tylko Brytyjczycy. Bo fort w Cape Coast, choć zbudowany przez
Szwedów, a zarządzany potem przez Duńczyków i Holendrów, bardzo szybko
przeszedł w ręce brytyjskie i czasy swej niechlubnej świetności przeżywał pod panowaniem Królewskiej Kompanii Afrykańskiej.
Nie będę Was męczyła opisami
tego, jak wyglądało życie w zamku Cape Coast.
O tysiącach ludzi stłoczonych w ciemnych lochach i dowódcy fortu, który
w salonach na pierwszym piętrze zabawiał się z najładniejszymi czarnymi
dziewczętami, które po użyciu wyrzucał jak obierki na stos kompostu. A wszystko
wśród rajskiego nadmorskiego krajobrazu.
widok z pokoi komendanta fortu
Po zakończonej wycieczce z
przewodnikiem, poszłam już sama do zamkowego muzeum niewolnictwa, gdzie
obejrzałam, między innymi taki afisz:
18 maja 1829 roku odbyła się
aukcja, na której można było wynająć dwoje niewolników, a kupić troje oraz ryż,
muśliny, książki itp.
A potem zamachał do mnie pewien
starszy pan, który stał na tarasie najwyższego piętra zamku.
-Chodź, stąd jest najlepszy widok
– zawołał.
No to poszłam. Pan powiedział, że
zawsze tu przychodzi, żeby sobie popatrzeć. - Ładnie, prawda? A twój kraj jaki jest?
- Ładnie – zgodziłam się. – Moje miasto wygląda tak – podałam panu pocztówkę z Warszawy.
Kontemplował ją dłuższą chwilę, po czym stwierdził:
- Też może być. O, to tutaj mi się podoba – puknął palcem w Pałac Kultury – my takich wysokich domów nie mamy.
ulubiony widok starszego pana
Następnego dnia pojechałam do
kolejnego miejsca z listy największych atrakcji turystycznych Ghany, Parku
Narodowego Kakum. Oddalony jest on od Cape Coast zaledwie o 30 kilometrów, ale
znów dojazd zajął mi sporo czasu. No bo, kiedy już znalazłam odpowiedni dworzec
i zostałam wsadzona do autobusu, to ten od razu ruszył, choć w środku były
tylko 3 osoby. Szybko wyjaśniło się, że nie jedziemy wcale w stronę Kakum,
tylko robimy rundkę po mieście, żeby nazbierać pasażerów. A że miasto jest dość
spore i okropnie zatłoczone, to trwało to dłuższą chwilę. No, ale mogłam sobie
wszystko pooglądać przez okno autobusu. Zupełnie jak japoński turysta.
kilka scen z życia miasta
tak wygląda las deszczowy, gdy pozwoli mu się rosnąć, jak chce
Na szczęście Kakum objęto ochroną
i nie grozi mu już zniszczenie. Turyści, zarówno ghańscy, jak i zagraniczni
przyjeżdżają tu, żeby przejść się po – podobno jedynych w Afryce – mostach
wiszących ponad dachem lasu. Bilet wstępu na tę trasę jest dość drogi - 40 cd,
ale na moje szczęście, kasjer pouczył mnie, że na edukację nigdy nie jest za
późno i według niego, to ja jestem studentką. I przysługuje mi 50% zniżka.
Tak więc, w charakterze
zagranicznej studentki dołączono mnie do niewielkiej grupki lokalnych turystów.
Przewodnik poprowadził nas dróżką przez
las, w którym podobno żyją najróżniejsze zwierzęta, z szympansami i gorylami
włącznie, ale spotkać je można jedynie nocą lub o świcie. Ja załapałam się
tylko na motyle i takiego miłego ptaszka:sam w sobie wielkości jaskółki, ale ogon długi jak u kota. Ktoś z Was może wie, jak mu na imię?
Po 20 minutach drogi dotarliśmy
do początku podniebnej trasy. Przewodnik powiedział nam, że mosty – wiszące 40
metrów nad ziemią - są godne zaufania, ich stan sprawdzany jest regularnie i że
absolutnie nie ma się czego bać. A potem oznajmił, że on z nami nie idzie i że
będzie czekał przy ostatnim, siódmym moście.
mosty przymocowane są do najwyższych drzew, większa część lasu pozostaje w dole
Poszliśmy więc sami. W pierwszej
chwili wąska bujająca się kładka skupia na sobie całą uwagę i nie można
podziwiać widoków, ale po chwili człowiek się przyzwyczaja. A poza tym, gdy
dotrze się do drzewa to można stanąć na bardziej stabilnej platformie i oglądać
las do woli.
kładki wybudowano prawie 20 lat temu i do tej pory nie było żadnego wypadku, więc absolutnie nie ma się czego bać
Trochę tylko szkoda, że spacer
nie odbywa się w towarzystwie skaczących między drzewami małp. No, ale nie
można mieć wszystkiego. A widok lasu deszczowego z takiej perspektywy, to
wyjątkowe przeżycie, dla którego warto było tu przyjechać.
las jest tak gęsty, że do
podłoża dociera jedynie 2% światła słonecznego
Przed powrotem do Cape Coast,
postanowiłam odwiedzić jeszcze jedną wioskę, o której przeczytałam w
przewodniku. Wsiadłam więc w tro-tro, potem w następne i pojechałam do Anomabu,
miejscowości, w której znajduje się 7 posubanów, czyli takich posągo-świątyń. Stawiały
je oddziały wojskowe stacjonujące na danym terenie.
Choć Anomabu szczyci się nie
tylko posubanami, ale też fortem, zamkiem i okazałym kościołem, nie jest
miejscowością turystyczną i znalezienie głównych zabytków stanowi samo w sobie
nie lada atrakcję. takie kościoły są rzadkością nawet w dużych miasta, a co dopiero w niewielkiej wiosce…
Zaopatrzona w dość ogólny opis z
przewodnika ruszyłam piaszczystymi uliczkami wioski w poszukiwaniu siedmiu
posubanów. Pierwszy udało mi się wypatrzyć dość łatwo, ale na tym sukcesy sią
zakończyły.
świątynia trzeciej kompanii. Zagadką pozostaje, jakiego Boga się tu czci
Kilkanaście
minut błąkałam się po wiosce, eskortowana przez miejscowe dzieciaki, które na
całe gardło wykrzykiwały: obroni! obroni! (w ten sposób wreszcie się
dowiedziałam, jakim słowem określa się w Ghanie białego człowieka). W końcu
natknęłam się na starszego pana, który najpierw powiedział: welcome to Ghana, a
potem spytał, jak może mi pomóc. Gdy dowiedział się, że szukam posubanów,
zmienił trasę swojego spaceru, zaprowadził mnie do świątyni numer 1, po czym
pożegnał, zapewniając, że w Anomabu nie może mi się przydarzyć absolutnie nic
złego. Nikt mnie tu nigdy nie napadnie ani nie okradnie.
posuban pierwszej kompanii
Chwilę stałam, przyglądając się
świątyni i dochodząc do wniosku, ze w ogóle nie rozumiem o co tu chodzi i co ja
właściwie oglądam. A gdy już miałam odejść, pojawił się kolejny starszy pan.
- Wiesz, co to jest? – spytał.
- Wiem, że to rodzaj wojskowej
świątyni.- Brawo! – ucieszył się pan. – A rozumiesz znaczenie tych symboli?
Nie rozumiałam, ale teraz już
wiem, bo pan wszystko mi wyjaśnił. Otóż, niegdyś Anomabu było miejscem o
znaczeniu militarnym i stacjonowało tu aż siedem kompanii. Najważniejszą z
nich, stojącą na straży całej miejscowości była kompania numer jeden, przed której
świątynią właśnie staliśmy. Widoczne na niej sarenki czy może jakieś antylopy
symbolizowały strażników. Tak jak w stadzie jest kilka zwierząt, które
obserwują otoczenie, podczas gdy reszta się pasie, tak w Anomabu była kompania
numer 1. Pomiędzy sarenkami umieszczono klucze, na znak, że to właśnie
żołnierze tej kompanii zamykają miasto przed wrogiem, a na samej górze był
kiedyś miecz, oczywisty symbol walecznych obrońców. Dziś pozostała tylko ręka i
kawałek rękojeści, ale to nic.
Po zakończeniu opowieści, pan
pokazał mi, w którą iść stronę, żeby znaleźć pozostałe posubany i poszedł
sobie.
Według przewodnika najciekawszy
monument, należący z pewnością do marynarki wojennej, miał mieć kształt statku.
Szukać go należało nad brzegiem oceanu. Ta część wioski była trochę inna.
Uliczki jeszcze węższe, wszędzie pełno sieci rybackich i bardzo dużo dzieci.
Ludzkich i kozich. Jeszcze chyba nigdy nie widziałam takiego zagęszczenia
koźlątek plączących się pod nogami i bawiących się w berka z małymi ludzikami,
których było tu znacznie więcej niż w innych miejscach. Na mój widok zabawa
ustawała na chwilę, a potem i dzieci i kózki uciekały ile sil w małych nóżkach.
Te pierwsze z okrzykiem: obroni!, a drugie z równie głośnym: bee bee! W
krótkich chwilach, w których nie musiałam omijać ruchliwego drobiazgu, mogłam
przyglądać się wiosce, która tu miała naprawdę egzotyczny wygląd. I chaty i gliniane piece, w których kobiety
przyrządzały posiłek, wszystko aż prosiło się o zdjęcie. Niestety, swoją osobą
wzbudzałam zbyt dużą sensację, żeby wyciągnąć aparat. I znów najciekawsze
widoki pozostają jedynie na fotografiach mojej pamięci. Wy zaś po prostu
musicie tu przyjechać!
Spacer bardzo mi się podobał, ale
zakończył nie po mojej myśli. Kiedy
bowiem dotarłam do posubanu w kształcie statku i gdy obejrzawszy go ze
wszystkich stron, chciałam zrobić zdjęcie, handlująca czymś obok kobieta
oznajmiła, że muszę jej zapłacić. To mnie nie odstraszyło, przygotowana byłam
na to, żeby dać jej 1 czy 2 cd. Ale gdy zażądała 5 cd za każde zdjęcie,
uznałam, że grubo przesadza. 7,5zł za jedno zdjęcie czegoś, co wcale nie jest
jej własnością?! Zaproponowałam układ odwrotny – nie 5 cd za jedno, tylko 1 cd
za 5 zdjęć. Ponieważ się nie zgodziła, zrobiłam obrażoną minę i odeszłam.
Pokonałam wąskie uliczki i
wyszłam na placyk przed fortem. Tu zaczyna się okazalsza część wioski.główny plac Anomabu
- Dzień dobry! Jak się masz? –
tym razem zagadnęła mnie starsza pani.
- Nie najlepiej – postanowiłam
się poskarżyć. Powiedziałam jej o kobiecie, która kazała mi płacić za zdjęcia.
Pani spojrzała na mnie zdziwiona.- Tu, w Anomabu?
- Tak – odpowiedziałam. – Tam, gdzie posuban w kształcie statku.
- A, tam – pani machnęła ręką, a potem pochyliła się w moją stronę. – Tam mieszkają rybacy… - wyszeptała konspiracyjnym tonem i spojrzała na mnie wymownie. – Nie zwracaj na nich uwagi. Prawdziwe Anomabu jest tutaj. Ja mam na imię Nelly – dodała. – I zawsze chętnie cię powitam w mojej wiosce. Jak będziesz tu jeszcze kiedyś, koniecznie mnie odwiedź!
W ten sposób honor miejscowości został uratowany, a ja mogłam z przywróconym
dobrym humorem pójść na poszukiwania transportu do Cape Coast.
Tego dnia poszłam jeszcze - jak
prawdziwy turysta na wycieczce - do sklepu z pamiątkami. W Cape Coast sporo
jest straganów z kolorowymi ubraniami, drewnianymi figurkami i obrazami. Ja
zdecydowałam się na zakupy w sklepie należącym do fundacji Baobab, pomagającej
ghańskim dzieciom. I dobrze zrobiłam, bo
tam wreszcie udało mi się wyjaśnić nękającą mnie od dłuższego czasu sprawę.
Otóż Ghana znana jest z produkcji
tradycyjnego czarnego mydła. W raportach, które muszę pisać w pracy, pojawia
się ono prawie zawsze. Od dawna więc wiem o jego istnieniu, ale do tej pory nie
miałam okazji zobaczyć go na własne oczy. To znaczy pewnie widziałam je nie
raz, tylko nie wiedziałam, że to właśnie jest owo mydło, ponieważ - jak się
okazało w sklepie Baobab – czarne mydło nie jest czarne. Później, już w domu,
Odette wyjaśniła mi, że mydło w pierwotnej postaci jest ciemne. Ale potem miesza się je z
różnymi dodatkami, które powodują zmianę barwy.
czarne mydło
Tak czy siak, mydło jest wyjątkowe.
Wyrabia się je według tradycyjnych receptur, każde plemię ma swój własny,
pilnie strzeżony przepis. Do podstawowych składników należą liście i kora
plantanów, krzewów kakaowych i palm. Suszy się je na słońcu, gotuje lub piecze
w piecu – to pewnie zależy od tradycji – a potem miesza z olejem palmowym i
kokosowym oraz masłem shea. W efekcie powstaje mydło, które nie tylko myje i
nadaje skórze zdrowy wygląd, ale też pomaga na problemy dermatologiczne, łagodzi
podrażnienia skóry oraz chroni przed promieniami UV. Krótko mówiąc, jest to po
prostu środek cudowny i właściwie nie wiem, dlaczego do tej pory go nie używałam. Postanowiłam naprawić to niedopatrzenie i
czym prędzej nabyłam mydlaną kulkę. Za jakiś czas poinformuję Was o tym, czy
moja skóra zyskała zdrowszy wygląd i promienny blask J
Oprócz mydła nabyłam też inny
ghański specyfik – sproszkowane liście drzewa o nazwie moringa. Dodaje się je
do napojów lub innych dań w celu dostarczenia organizmowi rozlicznych witamin i
cennych minerałów. Spożywanie liści moringi zalecane jest szczególnie dzieciom
i osobom starszym oraz osłabionym. No cóż, w kraju, w którym podstawą
wyżywienia jest – niemający praktycznie żadnych wartości – jam, ludzie muszą
sobie jakoś radzić. A swoją drogą, może i my powinniśmy dokładniej przyjrzeć
się naszym bukom i grabom.
Spełniwszy obowiązek porządnego
turysty, obładowana zakupami , postanowiłam wrócić do mojego domku na plaży.
tu mieszkałam w Cape Coast
Chcąc skrócić sobie drogę,
skręciłam z głównej ulicy w wąską ścieżkę prowadzącą w stronę oceanu. Stała
przy niej – nieco na uboczu, w oddaleniu od innych straganów – budka z
pamiątkami. Wyszedł z niej młody chłopak i poprosił, żebym obejrzała jego
towary. Nic w tym nadzwyczajnego, wszyscy tak robią, ale on poprosił tak jakoś
ładnie, że się zgodziłam. Tak poznałam Evansa z Wybrzeża Kości Słoniowej, który
wyjechał ze swojego kraju, bo tam się źle dzieje, a on chciałby się kształcić i
żyć w spokoju. Dlatego w swojej blaszanej szopie szyje spodnie, robi koraliki i
maluje pocztówki, zbierając w ten sposób na czesne w szkole.
ręcznie robione pocztówki
Podzielił pomieszczenie na pół,
pierwsza część to warsztat i sklep, a druga sypialnia. Wszystko razem pewnie z
15 metrów kwadratowych. Które zajmuje nie sam, ale z małym czarno-białym
kotkiem, dla którego – w ciasnym pomieszczeniu – znalazło się miejsce na
miseczkę z wodą i talerzyk z jedzeniem. Evans wzruszył mnie swoją opowieścią, no i tym kotkiem, zgodziłam
się więc zrobić mu zdjęcie i pokazywać wszystkim znajomym. Jeśli ktoś z Was wybierze się do Ghany (ze mną lub
samodzielnie), to zadzwońcie do Evansa. Może coś od niego kupicie, a może
oprowadzi Was po okolicy…
Evans i jego sklepo-dom
Następnego dnia rano trzeba było
pożegnać się z oceanem. Na do widzenia obdarował mnie takimi widokami. A ja obiecałam mu, że jeszcze kiedyś wrócę
żal wyjeżdżać…
.
Pan sprzedający bilety zasługuje na uznanie:) Może nie do końca potrafi ocenić wiek białych ludzi? :)
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie to czarne mydło, czy można je gdzieś nabyć w Polsce? I dlaczego jego liczne zalety i nezwykłe właściwości nie są jeszcze znane na całym świecie...?
Ze nie umie ocenic wiek, to na pewno. Ja nie potrafie tego nawet z dokładnością do 15 lat. Ale powiedziałam panu, ze czas moich studiow juz dawno minal. A on na to, ze wiek tu nie ma nic do rzeczy, studentem mozna zostać zawsze :)
UsuńA co do czarnego mydła, to wiem, że jest stąd eksportowane, ale w Polsce nigdy się z nim nie zetknęłam. Może ktoś wie coś na ten temat?
wycieczka wspaniala, zdjecia fajne,wstyd za biala rase ze od wiekow bogaci sie krzywdzac innych,pare takich mostow przydaloby sie w Warszawie,czy te mosty ktos konserwuje,wycieczka ta potwierdza Twoja ufnosc do tubylcow
OdpowiedzUsuńMosty są podobno systematycznie dogladane i ewentualne usterki natychmiast naprawiane. Tak twierdził przewodnik.
OdpowiedzUsuńA co do handlu niewolnikami, to i czarni wodzowie, którzy sprzedawali "towar" białym kupcom, nie mają z czego być dumni...
Też pospacerowałabym po tych mostach...
OdpowiedzUsuńNic prostszego! Wystarczy, że przyłączysz się do wyprawy, którą chcę zorganizować w przyszłym roku. Mosty będą w programie na pewno :)
UsuńMosty nad lasami deszczowymi są naprawdę nęcące. Nie mogłabyś ich przywieźć do nas :)?
OdpowiedzUsuńSzukałam informacji o czarnym mydle i znalazłam na stronie:
http://balsamowo.blogspot.com/2013/04/jak-rozpoznac-prawdziwe-czarne-mydo.html
taki tekst:
"Czarne mydło to nic innego niż zmydlona pasta ze zmiażdżonych oliwek. Kosmetyk ten pochodzi z Maroka i wykazuje cudowne wręcz właściwości oczyszczające. Jest jednym z elementów tureckiego rytuału oczyszczającego: hammamu."
to troszkę coś innego, no nie?
Mostów do Was nie, ale Was do mostów - jak najbardziej ;)
UsuńA co do mydla, to marokańskie stanowczo jest inne. Tutaj nie ma oliwek.
Ciekawe, co to znaczy "zmydlona pasta"?
Trochę to brzmi jakby mydło robili za pomocą mydła, nie? A kiedy zrobili pierwsze? Może to takie niefachowe określenie tego procesu produkcyjnego, żeby nie wystraszyć maluczkich jakimiś chemicznymi trudnymi słowami.
UsuńSzukałam też ptaka z baaardzo długim ogonem i znalazłam kuzynke naszej sroki mieszkającą w Afryce:
OdpowiedzUsuńhttp://www.oiseaux.net/photos/sebastien.palud/north.african.magpie.1.html
ma kawałek nagiej niebieskiej skóry koło oka i czarny dziób, więc nie wiem, czy to ten sam okaz. Ale dłuuugi ogon też ma.
Widać taka afrykańska ptasia moda :)
UsuńTo znowu ja! Przeczytałam właśnie artykuł w gazecie, który mówił o organizacji Walk Free:
OdpowiedzUsuńhttp://www.walkfree.org/, która walczy z niewolnictwem w XXI w. i skojarzyłam to z Twoim postem. Wg tej strony obecnie na świecie jest prawie 30 mln niewolników, aż trudno temu uwierzyć.
Mydło jest fajne, można kupić na allegro w Polsce- Dudu Osun- wprawdzie pisze, że nigeryjskie ale to jest to samo.
OdpowiedzUsuńO, to cenna informacja. Powiem o tym wszystkim tym, którzy się martwili, co zrobią, gdy już wymydlą to, co dostali ode mnie :)
Usuń