Piję sobie piwo, siedząc przed hotelem na plastikowym krześle z napisem „pokój i miłość”. Z kościoła naprzeciwko dobiega skoczna muzyka, z radia w recepcji płynie równie radosne, ale inne brzmienie. Nade mną na drzewie siedzi jakieś ptaszysko i wydziera się w niebogłosy. Kogut w szalonym pędzie za kurą wpadł właśnie na nogę od stołu. Kot obserwuje tę gonitwę ze stoickim spokojem. Ot, wieczór na afrykańskiej prowincji.
Przyjechałam
tu, żeby zobaczyć zaporę w Akosombo i największy na świecie sztuczny zbiornik
wodny – jezioro Woltę. Oczywiście, jak to zwykle w podróży, ciekawe było
znacznie więcej niż tylko kontemplowanie
krajobrazu.
po takie widoki jechałam (to nie jest
zdjęcie USG tylko zachód słońca nad jeziorem Wolta)
Zaczęło
się od tego, że wyjechałam z Akry za późno. W Ghanie większość ważnych spraw –
a do takich zalicza się niewątpliwie podróż – załatwia się rano. O ósmej
autobusów jest dużo i szybko się zapełniają, o dwunastej w południe – czyli
wtedy, gdy ja się wybrałam – jest z tym o wiele gorzej.
Za
radą kolegi z pracy pojechałam najpierw do oddalonego o 20 km od Akry miasta
Tema. Tam zamierzałam się przesiąść w autobus (czy raczej tro-tro) do
Akosombo.
Na
dworcu w Temie spytałam człowieka pilnującego wjazdu, gdzie mogę znaleźć właściwy autobus. Mężczyzna zawołał
siedzącego obok, schludnie wyglądającego pana w średnim wieku. Ten powiedział,
żebym szła za nim i przez następne 10 minut, nie oglądając się nawet na mnie,
prowadził do innego dworca. Po jakimś czasie postanowił jednak nawiązać
kontakt. Zwolnił nieco i rozpoczął standardową rozmowę: skąd jestem, kiedy
przyjechałam, co tu robię. Kiedy wydało się, że pracuję w Ghanie, pan spytał,
czy nie mogłabym mu załatwić pracy.
- Jestem ekonomistą, pracowałem w księgowości,
na pewno bym się przydał.
Na
dworcu okazało się, że nie ma już autobusu w moim kierunku. Ostatni odjechał
kilkanaście minut wcześniej.
Na
szczęście mój przewodnik miał przygotowany plan B. Oznajmił, że pójdziemy do
ronda, złapiemy autobus dokądś (nie zrozumiałam nazwy), a tam przesiądę się w
tro-tro do Kpong. No a już w Kpong bez problemu znajdę transport do Akosombo.
Ruszyliśmy
zatem w stronę ronda. Po drodze spotkaliśmy starego znajomego mojego
przewodnika. Elegancko ubrany, pobrzękujący kluczykami od drogiego samochodu
stojącego tuż obok, bardzo ucieszył się ze spotkania. Okazało się, że obaj
panowie pracowali niegdyś razem, ale od dawna nie mieli ze sobą kontaktu. Przez
ten czas jeden został menadżerem drogiego hotelu, drugi zaś jest właściwie bezrobotny.
Dorabia sobie lekcjami w jakiejś szkole, ale to raczej dorywcze zajęcie. Szkoda
mi się zrobiło miłego pana, który już od dwudziestu minut starał się mi pomóc,
a teraz skrępowany patrzył na dawnego kolegę. Niestety w żaden sposób nie
mogłam mu pomóc. Bo choć na pytanie, czy w mojej firmie pracują też czarni,
odpowiedziałam twierdząco, to jednak załatwić mu posady nijak nie mogłam.
Gdy
doszliśmy wreszcie do ronda i zostałam przekazana kierowcy tro-tro, który miał
się zatroszczyć o to, bym wysiadła w odpowiednim miejscu i poszła we właściwą
stronę, nadeszła pora rozstania. Zastanawiałam się, czy pan będzie chciał
pieniędzy za swój wysiłek i czas mi poświęcony. Ale poprosił tylko o wizytówkę.
Chyba cały czas nie tracił nadziei na znalezienie pracy za moim pośrednictwem.
Niewykluczone, że w ogóle po to przesiaduje na dworcu, żeby spotkać kogoś,
nawiązać jakieś kontakty. Niestety, ani nie mam wizytówki, ani nie mogę
załatwić posady…
O,
właśnie spojrzałam w stronę recepcji, a tam pan wstał zza kontuaru i tańczy.
Afrykanie są zupełnie nieodporni na muzykę. Jak gra – nie ma siły – muszą
tańczyć. A przynajmniej kręcić kuperkiem.
W kolejnym tro-tro,
tym jadącym do Kpong (obowiązywały w nim prawdziwe papierowe bilety) wyjęłam
przewodnik i zaczęłam czytać. Zainteresowało to siedzącego obok mężczyznę.
- Ta książka cała jest o Ghanie? – spytał z
mieszaniną zdumienia i podziwu. Po chwili zaś dodał:
- Jak masz na imię? A od czego w twoim kraju
zależy, jakie dziecko dostaje imię? Bo u nas jest tak: ja jestem Kojo, bo
urodziłem się w poniedziałek. A każdemu dniu tygodnia przypisane jest
odpowiednie imię żeńskie i męskie (stąd wiadomo, że Kofi Anan urodził się w
piątek). Drugie imię mam po najstarszej ciotce – siostrze dziadka. A trzecie –
takie samo jak wszyscy w mojej rodzinie, bo pochodzimy z królewskiego rodu
i imię jest takim naszym znakiem
rozpoznawczym. A u was jak?
No
i jak miałam mu powiedzieć, że moje imię nic nie znaczy i że po prostu jego
brzmienie podobało się moim rodzicom???
Zaczęłam więc od tego, że kiedyś dostawało się
imię stosownie do świętego czczonego akurat w dniu swoich urodzin.
- Ale teraz już tak nie ma. Każdy daje dziecku
imię jakie chce – zakończyłam z pewną taką nieśmiałością. Zmieniła się ona w
zażenowanie, gdy okazało się, że trojga dumnych imion Kojo, nadał sobie
czwarte, angielskie imię – David – i tak nazywają go przyjaciele. Kompletnie
bez sensu.
Z dalszej rozmowy dowiedziałam się że Kojo vel
David jest piosenkarzem i jedzie do Akosombo na występ. Serdecznie zaprosił
mnie na osiemnastą do kościoła Family Life, gdzie miał śpiewać. To było do
przewidzenia, przecież tu wszystko dzieje się w jakimś kościele. Co drugi
budynek pełni funkcję świątyni. Najczęściej
wyglądem nie różni się od innych zabudowań i tylko po szyldzie i
nieustająco dobiegającej z wewnątrz muzyce można poznać, że to kościół.czasem trudno się domyślić sakralnego charakteru budynku. Tu widać katolicki kościół w Akosombo
Pisałam
już o tym, że Ghańczycy są bardzo religijni, ale muszę znów wrócić do tego
tematu, bo niemal codziennie zaskakują mnie w tej kwestii. Do tego, że dzień
pracy rozpoczynamy wspólną modlitwą, już się przyzwyczaiłam. Tylko czasami
trochę przesadne wydaje mi się proszenie Pana Boga o to, żebyśmy dobrze spisali
numery kontenerów czy nie pomylili się
segregując dokumenty. I tak teraz sobie myślę, że to może z tej wielkiej wiary
bierze się niedoskonała – delikatnie mówiąc – jakość pracy. No bo, jeśli
wszystko i tak zależy jedynie od Boga…
Ale niech tam. Bardziej zadziwiają mnie rozmowy z ludźmi. Na przykład: nasz
kierowca jest niezadowolony ze swojej pracy, bo dojazdy zajmują mu za dużo
czasu i wraca do domu po północy. Postanowił więc poszukać nowego zajęcia. Gdy
go spytałam, czy nie boi się, że nie znajdzie innej posady, odparł z absolutnym
przekonaniem, że nie będzie miał żadnego problemu, bo codziennie w modlitwie
prosi o to Boga. A jak wiadomo – tu zacytuję jednego z moich współpracowników –
Bóg mieszka w Ghanie. I dlatego jest to spokojny kraj i nic złego nie może się
tu zdarzyć.
Bóg mieszka w Ghanie, nawet w budce z fast
foodem noszącej nazwę „Krew Jezusa”
Pora
jednak wracać do Akosombo i jeziora Wolta. Tak jezioro, jak i miasteczko
powstały na początku lat sześćdziesiątych XX wieku. Wtedy to sprowadzono tu i osiedlono robotników, którzy wybudowali - wysoką na 124 i szeroką na 370 metrów -
tamę, spiętrzającą wody różnokolorowych
Wolt. Dokładnie rzecz biorąc Wolty Czarnej, Białej i wpadającej do niej Wolty
Czerwonej. Wszystkie one biorą swój
początek w Burkina Faso (stąd pewnie dawna nazwa tego kraju – Górna Wolta), a
potem płyną przez terytorium Ghany i
wpadają do ogromnego jeziora, które ciągnie się na długości 400km i ma powierzchnię
prawie 8500km².
Do
Maritime Club, skąd – według przewodnika – rozciągał się piękny widok,
postanowiłam wybrać się piechotą. Szłam więc i szłam, aż zaczęło mi się nudzić.
A że akurat przechodziłam koło siedziby straży pożarnej, przed którą – na
plastikowych krzesełkach – wypoczywało dwóch strażaków, podeszłam, żeby się
dowiedzieć, jak jeszcze mam daleko.
- Do Maritime Club? – zdziwili się. – O nie,
to bardzo daleko, nie dasz rady na piechotę.
- Ale jak daleko?
-Oooo, bardzo daleko.
- Ale w kilometrach ile to będzie? – nie
ustępowałam.
- W kilometrach? Hmm… – pierwszy strażak
zamyślił się. – W kilometrach to będzie około tysiąca.
- Tysiąca kilometrów?? – a widząc po jego
minie, że to wcale nie jest żart, dodałam – Ale wiesz, że tysiąc kilometrów
to jak stąd do Europy?
- A nie, tak daleko to nie jest – odparł
szybko. A jego kolega sprostował:
- On chciał powiedzieć tysiąc metrów, nie
kilometrów.
-Tysiąc metrów czyli jeden kilometr? –
starałam się uściślić.
- Tak, jeden kilometr! – wykrzyknęli obaj z
ulgą.
- To niedaleko, dziesięć minut marszu –
ucieszyłam się.
- Nie! Nie! – zawołali znów chórem. – To
absolutnie nie jest dziesięć minut. Ze trzy godziny będziesz szła…
Tak wyczerpująco
poinformowana, postanowiłam jednak
pojechać taksówką. I okazało się, że słusznie zrobiłam, bo miałam do pokonania
jeszcze jakieś 15km. Czyli strażacy mieli rację – trzy godziny marszu jak nic.
Maritime
Club okazał się być bardzo miłym miejscem z elegancką restauracją, w której
oprócz obsługi nie zastałam nikogo. Zamówiłam tilapię (najpopularniejszy w Ghanie rodzaj
ryby) i poszłam do toalety, która – tak jak i cały lokal – była niezwykle
luksusowa.
wszystko lśniące i błyszczące
Żeby jednak nie
zapomnieć, że rzecz dzieje się w Afryce, pozwolę sobie zamieścić jeszcze jedno
zdjęcie z tej samej wykwintnej restauracji.
Po
godzinie osiemnastej pojechałam do kościoła Family Life. Gdy tam dotarłam,
śpiewy i tańce już trwały. Sam kościół sprawiał dziwne wrażenie, nie zauważyłam
w nim nawet krzyża. Nie było jednak wątpliwości, że trwa tu właśnie modlitwa do
Chrystusa – teksty pieśni wyświetlane były na ekranie. Obok niego wisiał wielki
transparent, z którego dowiedziałam się, że najważniejszym punktem programu
będzie występ proroka Emmanuela. Przez pierwsze pół godziny jednak odbywały się
jedynie śpiewy i tańce. Bardzo ekspresyjne i zaangażowane. Odniosłam nawet
wrażenie, że niektórzy ludzie wpadli w trans, podskakując, wymachując rękami i
wykrzykując wielokrotnie powtarzany refren : kłaniamy Ci się Jezu nisko, bo
jesteś naszym Panem. Gdy pieśń się skończyła, nastąpiło przekazywanie znaku
pokoju. Każdy chciał przekazać go jak najdalej, najlepiej aż do Europy, więc
musiałam uścisnąć chyba ze sto dłoni.
A
potem pojawił się prorok. Tytułem wstępu powiedział, że objechał już cały
świat. Był w tak dalekich krajach, że musiał do nich lecieć samolotem trzy dni
bez przerwy.
- Oooooo – przetoczyło się przez całą salę.
- Zwiedziłem miejsca tak egzotyczne, że nigdy
nie widziano tam czarnego człowieka. Dzieci z całej okolicy zbiegały się, żeby
mnie dotknąć. Jedno z tych miejsc nazywa się Nowa Zelandia – kontynuował,
zadowolony z wywoływanego wrażenia prorok. – W Izraelu byłem 12 razy.
- Aaaaa – znów zareagowała publiczność.
- I nigdzie, ale to przenigdzie, nie spotkałem
tak pięknej, dobrej, szlachetnej i utalentowanej kobiety jak moja żona. Dlatego
jest ona jedyną tilapią na moim banku!
W
tym momencie siedząca w pierwszym rzędzie kobieta wstała i pomachała do tłumu,
który ogarnął szał. Ludzie wiwatowali, gwizdali i tupali. W ruch poszły bębenki
i wuwuzele. Korzystając z zamieszania wymknęłam się po cichu.
Gdy
tylko stanęłam przed drzwiami kościoła,
usłyszałam wołanie muezina z pobliskiego meczetu. Kierowca taksówki, którą
złapałam po chwili okazał się być muzułmaninem. Kilka wersów Koranu po arabsku
nastawiło go do mnie życzliwie i bez problemu odpowiadał na pytania o
współistnienie w Akosombo różnych religii. Według Osmana – tak taksówkarz miał
na imię – chrześcijan jest trochę więcej niż muzułmanów. Wszyscy żyją w zgodzie
i wzajemnym poszanowaniu . Całe szczęście, bo w tym kraju religia zdecydowanie
nie jest czymś, co można schować za drzwiami swojego domu.
Gdy
wysiadłam z taksówki przed moim hotelem, natychmiast ogłuszyła mnie muzyka
dobiegająca ze znajdującego się naprzeciwko kościoła katolickiego…
Następnego
dnia wybrałam się do miasteczka Atimpoku, w którym znajduje się jeden z dwóch
mostów na rzece Wolta. Mam namyśli Dolną Woltę, czyli fragment od zapory do
oceanu.
most w Atimpoku
Przeszłam
się po moście, popodziwiałam wystawione wzdłuż drogi stosy chlebów z wydziurkowanymi napisami
„LOVE”, tace pełne krewetek i torebki z
tak małymi rybkami, że myślałam, że to suszone zioła i korzonki.
A
potem zafundowałam sobie przejażdżkę drewnianą łódką. Bardzo przyjemnie płynie
się po szerokiej, leniwej rzece. Oba jej
brzegi porośnięte są bananowcami, palmami i inną roślinnością. A wkoło cisza i
spokój.
Nie
bardzo wiedziałam tylko, po co kiście owoców na każdym krzaku zapakowane były w
niebieską folię. Ochrona przed ptakami? Przed owadami raczej nie, bo folia była
dziurkowana… Spytałam o to, idącego z przeciwka mężczyznę. Pech chciał, że był
to – w sumie dość rzadki w Ghanie - przypadek człowieka nie mówiącego zupełnie
po angielsku. Bardzo chciał mi wytłumaczyć, macał folię, machał rękami,
jednak nie zrobiłam się od tego ani trochę mądrzejsza. A że idąc przez sad nie
spotkałam nikogo więcej, sprawa pozostaje w dalszym ciągu do wyjaśnienia. Może ktoś z Was
wesprze wiedzą?
Żeby
w pełni wyczerpać temat Wolty, muszę
jeszcze wspomnieć o miejscu, w którym wpada ona do oceanu. To co prawda była
inna wycieczka, ale rzeka ta sama, więc zmieści się w tym odcinku.
Otóż Wolta płynie
sobie malowniczo od zapory w Akosombo przez tereny południowej Ghany (Volta
Region) jeszcze około 100km (obliczenia własne za pomocą centymetra
krawieckiego), a potem łączy się z wodami Zatoki Gwinejskiej. Połączenie to
jest bardzo efektowne – z jednej strony spokojna rzeczna woda, z drugiej
szalony ocean, a pomiędzy nimi kreska, jakby narysowana przy linijce.
Prawdę mówiąc,
nigdy nie przypuszczałam, że to tak wygląda. To zdjęcie zrobiłam podczas
wycieczki do miejscowości Ada Foah. Oprócz samej wody, ciekawe było tam również
obserwowanie brzegu – groźnej plaży nad oceanem i przyjaznej rzecznej. Co kto
lubi, do wyboru.
No,
teraz to już chyba wszystko. Żegnam się do następnego razu i dołączam na
zakończenie jeszcze jedno zdjęcie Wolty.
No dobra, może dwa…
PS: Jeśli ktoś zastanawia się co to jest
banku, to spieszę donieść, że to takie fufu tylko kwaskowate i używane nie do
zupy, a raczej jako dodatek do mięsa lub ryby.
to jest niesamowite ....słońce, plaża na której nikogusieńko nie ma i szum wody, Żeby tak można było tylko przez chwilę....ale taką łódeczką bez kapoka o nie!!
OdpowiedzUsuńzapomniałam jeszcze o zimnym piwku ...i chyba tak wygląda raj
OdpowiedzUsuńfajne jest to, ze komentarze z nowych miejsc odwiedzanych przez Ciebie bogato ilustrujesz zdjeciami, ale takimi lodkami to prosze nie plywac , widoki cudne, a ta woda to nawet z takiej odleglsci uspokaja
OdpowiedzUsuńCudowny jest ten wypoczywający, w stosownej pozie, na widoku wszystkich, lekko zakurzony człowiek. Niezwykle mnie rozbawiło to zdjęcie, chociaż nie wiem czy podobałoby mi się to aż tak, gdybym chciałabym obok zakosztować specjałów tamtejszej kuchni...ech życie jest takie męczące:)
OdpowiedzUsuńZ wszystkich tekstów jasno wynika, że jednak wiele rzeczy należy im wybaczać i za bardzo nie przywiązywać się do europejskich konwenansów:)