środa, 16 października 2013

Ghana i ja cz.7 - Cieszymy się razem z nią


                Ghańskie pogrzeby znane są na całym świecie, interesowała się nimi nawet polska prasa, więc mam nadzieję, że nie pomyślicie o mnie źle, gdy napiszę, że ucieszyło mnie zaproszenie na pogrzeb. Dzień przed moim przyjazdem do Ghany zmarła matka jednego z moich kolegów z pracy. Dowiedziałam się o tym jakiś czas temu i myślałam, że już dawno została pochowana. Okazało się jednak, że uroczystości pogrzebowe przewidziane są na sobotę, 7 września i że wszyscy jesteśmy zaproszeni.
 
nie wiem, jak to nazwać – folder, program, broszura pogrzebowa?

                Moi latynoscy współlokatorzy mają, co najmniej, dziwny stosunek do Afryki i jej mieszkańców, więc tylko ja zostałam oddelegowana (na własne życzenie zresztą) do reprezentowania kadry kierowniczej.

                Uroczystość miała się odbyć w rodzinnej wiosce zmarłej, nad laguną Keta, tuż przy granicy z Togo. Z Akry to ponad 100km, więc pojechaliśmy wszyscy razem, wynajętym busem.
                Ponieważ pogrzeb zaplanowano na 9:00 rano, zbiórkę na lotnisku wyznaczono o 6:00. Spytałam Bismarka, który organizował transport, czy uważa, że naprawdę wyjedziemy o szóstej. Odparł, że z całą pewnością, bo powiedział ludziom, żeby byli o 5:30, a niektórym nawet o 5:00.
- Tobie mówię, że o 6:00, bo wiem, że będziesz punktualnie, a innym powiedziałem tak, żeby było dobrze.
                Uspokojona tym zapewnieniem, stawiłam się o 6 rano. Dziewięćdziesiąt cztery minuty później byliśmy w komplecie i ruszyliśmy w drogę…
                Pierwszy przystanek nastąpił po dwóch minutach, bo komuś się przypomniało, że przecież zapomnieliśmy się pomodlić. Zaparkowaliśmy w zatoczce, poprosiliśmy Boga o szczęśliwą podróż i ruszyliśmy, tym razem już naprawdę.
                Mniej więcej trzydzieści kilometrów dalej dosiadały się do nas trzy osoby. Podjechaliśmy po nich z półtoragodzinnym opóźnieniem, więc czekali w komplecie. Ale, gdy tylko się przywitaliśmy, powiedzieli;
- To my skoczymy po coś do picia.

                Na szczęście uwinęli się szybko i już dwadzieścia minut później znów byliśmy w drodze. Na początek wręczono mi pojemnik z jedzeniem. Pikantny ryż jolllof z warzywami i trudne do zidentyfikowania kawałki czegoś. Spytałam, siedzącego obok mnie Ilforda, co to jest. Odpowiedział używając jakichś dziwnych słów i macając się w okolicy żeber.
- To cielak takie ma – tłumaczył. – Wiesz, dziecko jest połączone z matką…
- Aha, dobra – przerwałam na wszelki wypadek, bo to wyjaśnianie zdecydowanie zmierzało w złym kierunku. Co by to nie było, miało kolor gorzkiej czekolady i konsystencję suszonego mięsa. Bardzo dobre na długą podróż, można sobie żuć i żuć i żuć. Okazało się jednak, że nie mam zbyt dużo czasu na międlenie jedzenia w ustach, bo nadeszła pora na drinki.
                Spojrzałam na zegarek – 10:15. Niby Afryka, a zupełnie jak na polskiej wycieczce – pomyślałam i wyciągnęłam rękę po kubek z wódką. Co prawda, nie lubię drinków z colą, ale skoro chwilę wcześniej zjadłam prawdopodobnie cielęcą pępowinę, to co gorszego mogło mi się przytrafić? J

                Szybko wytworzyła się miła atmosfera, postanowiłam więc wypytać o różne – nieco dla mnie dziwne – szczegóły. Na przykład, dlaczego większość osób ubrana jest na czerwono, a przynajmniej ma czerwone akcenty w postaci butów czy biżuterii. Okazuje się, że kolorami obowiązującym w Ghanie na pogrzebach, oprócz czarnego, są też biały i czerwony. Jeśli ktoś umarł młodo, to pasuje raczej czerwony – jak czerwone robią się oczy od płaczu. A jeśli żegnamy osobę starszą (według Ilforda – powyżej 75 roku życia), to na miejscu są stroje białe. Okazujemy w ten sposób radość z tego, że zmarły po długim i dobrym życiu połączył się z Panem.
- Będziemy pić, tańczyć i śpiewać, bo cieszymy się razem z nią – wyjaśniła mi Cierpliwość. A na poparcie jej słów, Bismark dolał mi wódki.

 
mama Zighi miała zaledwie 61 lat, więc wiele osób ubrało się na czerwono

                 Miejsce, do którego zdążaliśmy, położone było z dala od głównej drogi. Trzeba było zjechać z szosy i dłuższy kawałek telepać się po wyboistej czerwonej drodze. Za to widoki były ciekawe.

 
słone bagna

                Nie wiem, czy to profesjonalne objaśnienie, ale z tego, co powiedział mi Ilford wynika, że tereny te są zalewane wodą z pobliskiego oceanu. I tworzą się takie bagna czy też torfowiska. Zupełnie jak w Biebrzańskim Parku Narodowym, tylko na słono. A występujące tu rośliny to mangrowce, czyli takie, które potrafią „pić” słoną wodę.
                Gdy dojechaliśmy w końcu na miejsce, uroczystość oczywiście już trwała, ale założę się o każde pieniądze, że nie zaczęła się o dziewiątej. Goście siedzieli zgromadzeni na dziedzińcu rodzinnego zamku. Może sama z siebie tak bym tej budowli nie nazwała, ale przy wejściu widniała tabliczka:

 
XIX wieczny zamek rodziny Agbleze Akaba

Zamek nie był zbyt imponujący, ale za to pięknie położony nad samą laguną, tak że siedzieliśmy właściwie na plaży, mając pod stopami piasek. Na środku dziedzińca ustawiona była trumna, a od strony wody, na niewielkim podwyższeniu ulokował się zespół muzyczny z bębnami, gitarą i instrumentem klawiszowym.
 
trochę niepokoiło mnie to, że trumna stoi od kilku godzin w pełnym słońcu

                Zgodnie z programem, zapisanym w broszurce, którą każdy dostał przed wejściem, trwała właśnie pierwsza część uroczystości, a dokładnie odczytywanie biografii zmarłej. Dowiedzieliśmy się, kiedy została ochrzczona i kto jej tego sakramentu udzielił, ilu miała mężów i że długo nie pozwalała się zabrać do szpitala.
                Potem koło trumny ustawiono miskę na datki, a zespół muzyczny zaczął grać i śpiewać. Tak jak w kościele, tak i tutaj, zbiórka pieniędzy była okazją do świetnej zabawy.

 
ci, którzy już złożyli datek, tańczą na plaży

                Ale i potem było wesoło. Na scenę wyszedł bowiem straszliwie zawodzący i fałszujący pan, który zaczął śpiewać: Bóg jest wspaniałyyyy, spójrz na gwiazdyyy, spójrz na morzeeeee, spójrz na góryyyy. Publiczność wprost tarzała się ze śmiechu i podpowiadała śpiewakowi: spójrz na palmyyy, spójrz na ptakiiiii….
                A potem nastąpił kolejny taniec, tym razem wkoło trumny.
 
cieszymy się razem z nią

                Jeszcze parę wystąpień oraz pożegnalna mowa syna i pastora, którego zupełnie nie zidentyfikowałam i dopiero, gdy zdziwiłam się, że nie ma żadnego duchownego, dowiedziałam się, że ten właśnie pan to kapłan.
                Następnie pojechaliśmy na cmentarz. Podobno w modzie ostatnio są grabarze, którzy niosą trumnę tańcząc, ale tu nic takiego się nie działo. Może dlatego, że taka usługa jest bardzo droga, kosztuje około 800cd, a ten pogrzeb był raczej skromny. Trumna też była zwykła. A zdarzają się – widziałam w pewnym warsztacie – w kształcie krokodyla, łodzi czy samochodu. Wtedy to wydatek ponad 2tys. cd. Dlatego też pogrzeb to dla wielu rodzin bardzo kosztowne wydarzenie, długi zaciągnięte z tego powodu ludzie spłacają potem latami.

                Tutaj, w biednej wiosce, wszystko było znacznie skromniejsze. Włącznie z cmentarzem, na który składało się kilka grobów ukrytych między krzaczkami, zupełnie bez ogrodzenia i jakiejkolwiek organizacji miejsca.
 
cmentarz na sawannie

                Ceremonia na cmentarzu była krótka. Pastor zmówił modlitwę, trumnę włożono do grobu, na nią rzucono wieńce i zasypano ziemią. Idąc ścieżką ciężko byłoby zorientować się, że w tym miejscu właśnie został ktoś pochowany.
                My wróciliśmy do wioski. Nadeszła pora na stypę. Nie odbywała się ona już w zamku tylko w zwykłym gospodarstwie. Gdy tam przyszliśmy, uczta była prawie gotowa. Składała się ze smażonych ryb oraz kenkey i sosu shito, który jak się okazało, przywieźliśmy ze sobą. Trunki w postaci whisky, wódki, wina i piwa też mieliśmy swoje.
 
przygotowywanie poczęstunku

                Najpierw trzeba było umyć ręce. Wyjaśniono mi, że to konieczne po wizycie na cmentarzu. Dostałam specjalne liście, pełniące rolę środka czyszczącego i za pomocą nich i wody z butelki dokonałam niezbędnych ablucji.
 
liście do mycia rąk po wizycie na cmentarzu

                A potem, zupełnie niemądrze, zapragnęłam pójść do toalety. Zwróciłam się z tym do jednej z kobiet smażących ryby. Najpierw lekko się speszyła, a potem zaczęła naradzać się z koleżankami. W końcu zawołały jakąś dziewczynę i kazały jej mnie zaprowadzić.
                Opuściłyśmy gospodarstwo i kilka minut szłyśmy przez wioskę.
- Ale wiesz, że to jest toaleta publiczna? – zapytała mnie zawstydzona.
- W porządku, nie ma problemu.
- A masz swój papier? – dziewczyna była coraz bardziej speszona.
- Mam.
- No to, to jest tam – pokazała mi niewielki budynek. – Wrócisz sama, prawda? – dodała i szybko uciekła.

                Poszłam we wskazanym kierunku pełna najgorszych przeczuć, okazało się jednak, że zupełnie niepotrzebnie. Wprawdzie toaleta wyglądała dość egzotycznie, ale była czyściutka i wcale, ale to wcale w niej nie śmierdział. Słowo!
 
toaleta składała się z 4 takich bezdrzwiowych kabin

W drodze powrotnej na stypę trochę zabłądziłam, dzięki czemu zwiedziłam sobie wioskę.
               
w tle widać wody laguny

                Gdy wreszcie trafiłam na miejsce, uczta trwała już w najlepsze. Natychmiast zadbano o to, żebym dostała obfitą porcję kenkey i ryby w dwóch odmianach – jedna zwyczajna, a druga z wielką rozwartą paszczą.
 
nasz stolik

Sztućce nie były dostępne, a poza tym nie chciałam dać plamy, więc zgodnie z instrukcją kolegów odrywałam ręką kawałki kenkey i starałam się ugnieść je z sosem shito. Różnie mi to wychodziło, ale ostatecznie jakoś dałam radę. Zauważyłam jednak, że jeden z chłopaków je łyżką. Okazało się, że pochodzi z inteligenckiej rodziny z Akry. U niego w domu zawsze jadało się przy użyciu sztućców i nie potrafi, a także nie chce, jeść rękoma. Dlatego zawsze, gdy jest proszony na przyjęcie, zabiera z domu własną łyżkę. W tym momencie przypomniało mi się, że był on też jedyną osobą, która w czasie drogi z Akry czytała w busie książkę.
Uczta miała swobodny, radosny charakter. Dużo było śmiechu i śpiewania: Bóg jest wspaniałyyyy, spójrz na gwiazdyyyy…. A gdy skończyło się jedzenie wszyscy zgodnym chórem wołali:

-Chcemy więcej ryby! Chcemy więcej ryby!
                Siedzące pod murem matrony, które obserwowały bawiących się gości z pobłażliwym uśmiechem, dały znak do kuchni i po chwili pojawiła się nowa porcja ryb.

 
panie nie tracą czujności ani na chwilę

                Gdy już wszyscy byli najedzeni i opici, nadeszła pora powrotu do domu. Pożegnaliśmy więc gospodarzy i nadbrzeżną ścieżką udaliśmy się do busa. Po drodze jeszcze obowiązkowe zdjęcie z Emmanuelem Kotoką. Ten dowódca sił zbrojnych, jeden z największych polityków w pierwszym okresie po uzyskaniu przez Ghanę niepodległości, urodził się właśnie w tych stronach. A ponieważ dziś jego imieniem nazwane jest lotnisko w Akrze, oczywiście musieliśmy zrobić generałowi kilka fotek.

 
generał Kotoka sam i z moimi kolegami


                A potem to już tylko zakupy na przydrożnych straganach i powrót do domu.
 
pod togijską granicą wszystko pięć razy tańsze niż w stolicy

                Dwa dni później, gdy Zigha wrócił do pracy, podszedł do mnie i podziękował za to, że przyjechałam na pogrzeb jego matki.
- Twoja obecność dodała tej uroczystości dodatkowego piękna – powiedział.

to ja dziękuję, Zigha!

10 komentarzy:

  1. to co przekazujesz w tej czesci jest tak szokujace, czas spedzony w czasie podrozy, ceremonia pogrzebowa, niesamowita goscinnosc nawet przy smutku, a z tej toalety to ja chyba bym nie skorzystala, kolegow masz fainych ale nie dziwota ze trudnych do rozroznienia

    OdpowiedzUsuń
  2. Podzielam Twój niepokój o trumnę stojącą w słońcu. Może jednak mają dobre środki balsamujące, skoro tyle czeka się na pochówek? Szczęśliwie nikt nie chciał otwierać trumny :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam ten wpis, jak bardzo różnią się ceremonie pożegnalne ze zmarłymi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że to zaszczyt być zaproszonym na taką uroczystość, dzielenie bólu przeplatanego radością. Cenne doświadczenie życiowe.

      Usuń
    2. Dokładnie. To właśnie to co najcenniejsze w podróżowaniu

      Usuń
  4. Mimo, że był to pogrzeb - całe wydarzenie musiało być świetnym doświadczeniem!

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiem, że to zabrzmi dziwnie w kontekście ceremonii pogrzebu, ale myślę, że zrozumiesz ;) -> zazdroszczę! Chciałabym tam być.

    OdpowiedzUsuń
  6. Mówi się co kraj to obyczaj. Te jednak są niezwykle zaskakujące i całkowicie inne od tego, co wielu może sobie wyobrazić nawet w zakamarkach swojego umysłu.

    OdpowiedzUsuń