sobota, 12 października 2013

Ghana i ja cz.5 - Szok kulturowy


                Przyjeżdżając do kraju tak odmiennego od naszego, człowiek przeżywa na początku szok kulturowy. Aby nieco zmniejszyć jego moc i łatwiej przystosować się do nowych warunków, należy przyjąć jedną podstawową zasadę – nie dziwić się absolutnie niczemu.
                Czasami nie jest to łatwe. Dlatego pomyślałam, że sporządzę dla Was listę spraw, które mnie – po ponad miesięcznym pobycie – już nie dziwią. Dzięki temu, gdy przyjedziecie mnie odwiedzić (do czego gorąco zachęcam), uporacie się z szokiem znacznie szybciej.
 

do tego rozdziału chyba ciężko będzie dopasować odpowiednie fotografie, więc postanowiłam pokazać Wam różne różności…

                Zacząć muszę chyba od tego, że zupełnie już nie dziwi mnie to, że szkolenie zaplanowane na 8:30 rozpoczyna się o 9:40, a pracy jeszcze ani razu nie zaczęliśmy o tej godzinie, o której powinniśmy. Czasem trudno mi się z tym pogodzić, ale mam wrażenie, że słowo „punktualność” jest zupełnie nieprzetłumaczalne na język twi. Chyba jeszcze nie pisałam o tym, że w Ghanie używa się ogromnej liczby języków. Każdy region ma swój własny, ale jest jeden – twi – który nieoficjalnie uchodzi za język urzędowy. Wszyscy potrafią się nim jako tako porozumiewać. Angielski, będący oficjalnym językiem, używany jest w miastach. W Akrze nie ma żadnego problemu z porozumieniem się po angielsku. To znaczy problem jest i to duży  - po miesiącu osłuchiwania się, rozumiem około 60-70% tego, co do mnie mówią, no ale to już zupełnie inne zagadnienie. Zawsze można poprosić, żeby ktoś powtórzył lub powiedział innymi słowami. Natomiast na prowincji zdarzają się osoby nie znające angielskiego w ogóle.  W kościele w Akosombo msza odprawiana była w dwóch językach, większość po angielsku, ale najważniejsze fragmenty, w tym kazanie, były powtarzane w  twi. A pamiętacie pana, którego pytałam o zafoliowane banany? Zupełnie nie znał angielskiego.
                To mi przypomina, że pokazałam zdjęcie bananów w pracy. Najpierw spytałam Miłosierdzie, ale ona w ogóle nie umiała mi pomóc. Potem poszłam do Cierpliwości, która stwierdziła, że owszem, wiele razy widziała takie folie, ale nie wie jaki jest ich cel. Aż w końcu Sprawiedliwość wyjaśnił mi, że dzięki takiemu zapakowaniu, banany szybciej dojrzewają. Sprawiał wrażenie, że wie, co mówi, więc uznałam sprawę za wyjaśnioną.  A Miłosierdzie, Cierpliwość i Sprawiedliwość to imiona moich kolegów z pracy. Mamy jeszcze Bismarcka i Boże błogosławieństwo. 

to tak dla przypomnienia , o czym mowa
 
                Pewnego dnia kupiłam sobie słowniczek angielsko – twi, bo pomyślałam, że dobrze byłoby opanować parę podstawowych zwrotów w tym języku. Jego zawartość nieco mnie jednak zaskoczyła. Pierwszy rozdział, z najpotrzebniejszymi wyrazami, zaczyna się od słowa „pogłoska”, potem idzie „plotka”, „oszust” i „barbarzyńca”. W następnym dziale, zatytułowanym „małżeństwo i śmierć” jest słowo „konkubina”, „poligamista” i wyrażenie „kłopoty matrymonialne”. Znalazłam też wyraz „narzeczony”, który na twi tłumaczy się „obaa a abarima agye atom se obeware no”. Coś mi się zdaje, że nie nauczę się tego języka…
                Na szczęście angielski jest jednak dominujący i wszelkie napisy są zawsze w tym języku. Dla przykładu – zdjęcie zrobione w teatrze przed drzwiami wejściowymi na widownię.

napis głosi: tutaj wyrzuć gumę do żucia
 
                Bardzo mi się ten sposób podoba, bo od zawsze byłam zdania, że przyklejanie gumy pod stołem czy krzesłem albo rzucanie na chodnik, powinno być karane ciężkimi robotami.
                Dzięki temu, że lokalne radio nadaje też po angielsku, jadąc do pracy mogę słuchać różnych audycji. I w ogóle się nie dziwię, że zaproszonemu do studia gościowi zadaje się następujące pytania:
- W jakim wieku chciałabyś umrzeć?
- Ile dni po śmierci chciałabyś leżeć w chłodni przed pogrzebem?
- Czy wolałabyś umrzeć wcześniej czy później niż twój mąż?
Przy okazji dowiedziałam się, że tradycja nakazuje wyprawienie pogrzebu 40 dni po śmierci. Tak jest najlepiej. Ale czasem trzeba czekać znacznie dłużej, bo pogrzeby w Ghanie są szalenie kosztowne i niekiedy zebranie odpowiedniej kwoty wymaga czasu. Dlatego też nie dziwi już mnie zupełnie, że ktoś, kto jedzie na pogrzeb kupił sobie bilet na samolot miesiąc temu.


habit ghańskiej zakonnicy – nieco zaskakujący, a przy tym ładniejszy od znanych mi do tej pory. Z przodu jest jeszcze biało- granatowa aplikacja – coś jakby Pałac Kultury. To znaczy, pewnie jest to wieża jakiegoś kościoła, ale przypomina PKiN
 
Skoro już mowa o pogrzebach i zakonnicach, to pora na obowiązkową dawkę religii. Dziś o tym, że nie dziwi mnie zupełnie, że muzułmanin Mohamed rozpoczyna pracę modląc się na głos: Panie Jezu, spraw, żebyśmy zrobili wszystko na czas, Chryste opiekuj się nami. Na początku myślałam, że może ma tylko takie imię, że się przechrzcił albo coś. Ale zrobiłam dyskretny wywiad i okazało się, że Mohamed, ojciec Ismaela jest stuprocentowym wyznawcą islamu. Przyjęłam to do wiadomości i wcale się nie dziwię. Nic a nic.

meczet czy kościół, to bez znaczenia - przecież Bóg i tak jest jeden
 
                Wracając do rzeczy świeckich, to nie zaskakuje mnie wcale, że trawnik tuż koło głównej ulicy, który jeszcze do wczoraj był zwykłym kawałkiem zakurzonej drogi  w środku miasta, w ciągu zaledwie jednej nocy przekształcił się w pole uprawne. Z całkiem sporymi roślinkami.
 
z lewej były trawnik, z tyłu moje osiedle
 
A szafa z lustrem, którą obserwuje od miesiąca w drodze do pracy, najwyraźniej znalazła nabywcę i już nie stoi  wystawiona na niedokończonej budowie. Od kilku dni w tym miejscu można podziwiać inny regał, który może też któregoś dnia uda się sprzedać.
 
 


sklep meblowy przy ulicy, którą jeżdżę do pracy. Szafa z prawej już sprzedana
 
                Ta sama ulica, na której spędzam wiele czasu, tkwiąc w makabrycznych korkach, daje też inne powody do przemyśleń. Otóż niby nie da się jechać, bo sznur samochodów ciągnie się po horyzont, ale z drugiej strony, wszystkie one stoją na jednym pasie, podczas, gdy drugi – może trochę nadgryziony od strony krawężnika, ale jednak przejezdny – jest właściwie cały czas pusty. Czasem tylko przemknie tamtędy tro-tro lub taksówka. Czyli naturalnie stworzony bus pas. Gdy spytałam mojego kierowcę, o co chodzi i dlaczego tylko niektórzy jadą tamtędy, odpowiedział, że to są ludzie, którym się spieszy. A nam się nie spieszy?! Niestety, więcej nie udało mi się dowiedzieć, bo kierowca zupełnie nie rozumiał o co mi chodzi i czemu się dziwię. A przecież ja się niczemu nie dziwię!
Powoli też uczę się różnych zachowań ułatwiających współżycie z Ghańczykami. Na przykład zawsze wchodząc do publicznej toalety, bardzo powoli i ostrożnie otwieram drzwi. Nawet jeśli były uchylone czy wręcz otwarte, nie wchodzę energicznie do kabiny. Bo ludzie tutaj nie mają zwyczaju zamykania się, a już na pewno nie na klucz czy haczyk. Na początku co chwilę zdarzało mi się wejść do niby pustej i otwartej toalety i zastać tam kogoś załatwiającego swoją potrzebę. Teraz zawsze najpierw lekko popycham drzwi, tak żeby tylko trochę drgnęły, potem jeszcze raz, ciut mocniej i dopiero trzecim ciosem dokonuję otwarcia. I dzięki temu unikam niemiłej niespodzianki. Sposób sprawdzony, polecam. J
Wiem też, że to że ktoś dał mi swój numer telefonu, zupełnie nie oznacza, że będzie do mnie dzwonił właśnie z niego. Przeciwnie, zaraz następnego dnia zatelefonuje z zupełnie innego numeru, a kiedy zapiszę i ten, to po chwili okaże się, że jest też trzeci numer. W ten sposób nigdy nie wiadomo, kto do ciebie dzwoni. A ponieważ nie za bardzo wychodzi mi rozpoznawanie ludzi po głosie, ciągle muszę zadawać głupie pytanie: ale kto mówi? A wszystko przez to, że sieci komórkowe miewają tu duże problemy z zasięgiem. I w jednym miejscu lepiej jest dzwonić z vodafone, w innym z tigo, a w innym z jeszcze innej sieci. Ludzie noszą więc po trzy telefony i dzwonią z nich naprzemiennie, stosownie do okoliczności. Dlaczego na ogół podają mi numer, którego używają najrzadziej, pozostanie chyba zagadką na zawsze.

 
kartę doładowania do telefonu można kupić na każdym straganie
 
                Może to i dobrze, bo jakbym tak wszystko umiała sobie wytłumaczyć to zrobiłoby się nudno. A tak, codziennie mam materiał do ćwiczeń z niedziwienia się…
A to znajdę coś pod drzewem:
 

nikt nie wie, jak to się nazywa, ale wszyscy zgodnie twierdzą, że to pyszny owoc
 
A to przy ulicy:

 
często spotykany znak drogowy
 
Lub w restauracji:
 

to chyba samiec, bo były też inne - takie same, tylko całkiem szare – pewnie samice
 
Sami widzicie – nudno nie jest. A pewnie dużo jeszcze zostało do poznania i odkrycia. No i do nauczenia się. Na przykład – jak zjeść fufu zanurzone w misce zupy, nie używając sztućców. Każdy szanujący się Ghańczyk robi to wyłącznie przy użyciu rąk, ja – budząc powszechne politowanie – proszę o łyżkę.
Ale uczę się pilnie i mam nadzieję, że przy okazji i Wam też Ghana staje się coraz bliższa. Bo to naprawdę ciekawy i przyjazny kraj.
Na zakończenie jeszcze foto-zagadka. Co to jest?

 
odpowiedzi można przysyłać na adres: wyprawyzagawy@gmail.com
 
Do następnego razu!

1 komentarz:

  1. najbardziej to sie ciesze ze nie musze korzystac z takich sklepow meblowych,czy takie slupy wysokiego napiecia to czesty obrazek, ja wprowadzilabym u nas zakaz popkornu bo to mi bardziej przeszkadza niz guma do zucia

    OdpowiedzUsuń