piątek, 25 października 2013

Arabeski - Syria

               


Pisząc o pomocy dla Syrii, zaczęłam przeglądać zdjęcia z pobytu w tym kraju. Wróciły wspomnienia miejsc i ludzi. Miejsc, których być może już nie ma, a nawet jeśli są, to wyglądają pewnie zupełnie inaczej i ludzi, których los okrutnie teraz doświadcza. A przecież było tam tak pięknie, spokojnie i przyjaźnie.  Pozwólcie zatem, że zabiorę Was dziś do Syrii z czasów pokoju.

 

opowieść będzie o Hamie, jednym z większych miast Syrii

 
                Hama to miasto bardzo stare, które – jako  Chamat - występuje nawet na kartach Biblii. W Syrii to jednak nic takiego, cały kraj jest jednym wielkim podręcznikiem historii, kolebką kultury i nauki.

                Do Hamy jeździ się głównie po to, żeby zobaczyć norie – starożytne urządzenia do podnoszenia i przemieszczania wody. Znaleźć je można też w kilku innych miejscach, ale te w Hamie są najwspanialsze. I największe na świecie – do 20 metrów wysokości. Choć zbudowane prawdopodobnie w IV w. p.n.e. wciąż działają. Czerpią wodę z rzeki Asi, znanej w starożytności jako Orontes i kręcą się, wydając charakterystyczne dźwięki, które stały się bazą do stworzenia całego nurtu muzyki tradycyjnej.

 norie współpracują z systemem akweduktów

                Nasłuchałam się i naczytałam o noriach wiele. Jakie są piękne, jak się wspaniale kręcą, przelewając strumienie wody, jak wdrapują się na nie młodzi chłopcy, a potem z góry skaczą w spienione wody rzeki. No jednym słowem, bajka.
                Nie zdziwicie się więc pewnie, że byłam dość rozczarowana, gdy po przyjeździe do Hamy zobaczyłam taki oto widok:

 
widoczny z prawej strony zakaz kąpieli, wydał mi się mocno przesadzony w zestawieniu z tą niewielką zielonkawą kałużą

                Norie, owszem były. Ale z powodu braku wody nie kręciły się i nie grały swojej muzyki. Rzeka, która powinna była je napędzać, miejscami wyglądała tak:


 
A miejscami wręcz tak:


 
                Ponieważ jednak nadzieja umiera ostatnia – razem z koleżanką, z którą podróżowałam po Syrii – poszłyśmy wzdłuż brzegu rzeki, oczekując, że może kawałek dalej okaże się, że jednak woda jest i tylko z jakichś dziwnych przyczyn, gdzieś tam się zatrzymuje .
                Szłyśmy tak sobie i szłyśmy, aż poczułyśmy pragnienie. Wkoło nie było widać żadnego sklepu, więc, gdy – przy kolejnej norii – zobaczyłyśmy kilku mężczyzn, postanowiłyśmy spytać o to, czy gdzieś w okolicy można kupić coś do picia.

 
sędziwa noria raz jeszcze

                Oczywiście – znajdowałyśmy się przecież w kraju arabskim – takie pytanie spowodowało natychmiastowe zaproszenie na herbatę. I tak właśnie poznałyśmy Hamida i jego kolegów, którzy zajmowali się konserwacją norii. Wytłumaczyli nam, że brak wody w rzece jest okresowy, następuje zazwyczaj we wrześniu i po prostu miałyśmy pecha, że przyjechałyśmy akurat w tym terminie.
- Jeszcze miesiąc temu było tak – powiedział Hamid i pokazał nam film nakręcony telefonem. Występowała w nim wspaniała, płynąca bystro rzeka, kręcąca się noria i dzieciaki wdrapujące się na nią, a potem skaczące do wody, jak z trampoliny.
                Żebyśmy nie wyjechały z Hamy zawiedzione, Hamid wraz z kolegami  oprowadzili nas po zapleczu norii – przeróżnych zakamarkach i podziemiach pełniących rolę młyna.

 

jeden z naszych gospodarzy pokazuje, jak przesypuje się ziarno

                Obejrzałyśmy sobie wszystko bardzo dokładnie, zapoznałyśmy się z działaniem urządzeń, przeszłyśmy specjalnym korytarzykiem nad samą rzekę, a potem posiedziałyśmy z naszymi nowymi znajomymi przy herbacie.

                Na zakończenie wizyty Hamid postanowił jeszcze pokazać nam, znajdujący się kilka przecznic dalej, zabytkowy meczet.
 

tu przyprowadził nas Hamid

Napis nad jego wejściem głosił, że jest to piąty najstarszy meczet islamu. Jest z czego być dumnym.

 witamy w piątym najstarszym meczecie islamu

                Tak miło spędziłyśmy czas, że następnego dnia, kupiwszy torebkę daktyli i suszonych moreli, znów udałyśmy się z wizytą. Hamid ogromnie się ucieszył i zapragnął przedstawić nas swojej rodzinie. Zapakował nas więc na swój motocykl i pojechaliśmy do jego domu. Nie od razu jednak, bo w planie najpierw było zwiedzanie. Hamid chciał nam pokazać panoramę miasta ze wzgórza, na które wiele osób przyjeżdżało, żeby podziwiać widoki. Ale nie wypadało jechać tam bez prowiantu, zatem po drodze wstąpiliśmy do baru, w którym nasz gościnny gospodarz zakupił kebaby i jogurt.  Mogłyśmy więc oglądać sobie miasto z góry i jednocześnie pożywiać się pysznym mięsem zawiniętym w pitę.
 

taka była Hama kilka lat temu

                A potem pojechaliśmy do domu Hamida. Było tam całe mnóstwo osób. Jak to zwykle w arabskiej rodzinie, wszyscy mieszkają razem i trudno się zorientować, kto jest kim. Rocznym bratankiem Hamida zajmowały się na równi wszystkie przebywające w domu kobiety i zupełnie nie potrafiłam stwierdzić, która z nich jest jego matką.
                Nasze pojawienie się zostało przyjęte z radością. Cała liczna rodzina usadowiła się w salonie i zaczęła nas wypytywać o wrażenia z Syrii. Potem dzieci przyniosły swoje szkolne wyprawki. Akurat był ostatni dzień wakacji i siostrzeńcy oraz bratankowie Hamida z dumą prezentowali nowe mundurki i tornistry, z którymi następnego dnia mieli pójść na rozpoczęcie roku szkolnego.
                Z tej wizyty pozostało mi wspomnienie dużej kochającej się rodziny, w której nie było zahukanych kobiet, o jakich zawsze się słyszy, gdy mowa o krajach arabskich. Wszystkie siostry, bratowe, kuzynki i ciotki Hamida były roześmiane i głośne. Przekomarzały się z mężczyznami i rozdawały im kuksańce. Ogólnie było bardzo gwarnie i wesoło.
                Wieczorem pożegnałyśmy naszych gospodarzy i przed powrotem do hotelu poszłyśmy na jeszcze jeden spacer. Ostatni dzień wakacji był celebrowany przez wielu ludzi, którzy piknikowali w parkach i skwerach.

 

sprzedawca waty cukrowej

                Żeby wczuć się w klimat, kupiłyśmy sobie po lukrowanym jabłku i usiadłyśmy na ławce.
Zaraz przybiegła do nas gromadka dzieci, które wręczyły nam herbatniki i powiedziały, że mamy zapraszają na kocyk.  Chwilę więc posiedziałyśmy z piknikującymi kobietami, znów opowiadając o nas i naszych syryjskich wakacjach. A że panie nie mówiły po angielsku, więc oprócz ciastek i herbaty, do pożytków tego spotkania muszę zaliczyć też bezpłatną lekcję języka arabskiego.

 

lukrowane jabłuszka

                Następnego dnia rano wyjechałyśmy z Hamy i nigdy więcej nie spotkałyśmy Hamida ani jego bliskich. Ale ostatnio często o nich myślę. Lękam się, że nie są już taką szczęśliwą i roześmianą rodziną…
PS: Taka była Syria i jej mieszkańcy w czasach pokoju. O tym, jak jest tam dziś można dowiedzieć się – między innymi - ze strony fundacji Wolna Syria www.wolnasyria.org , która w najbliższym czasie wyrusza z transportem pomocy dla Syryjczyków znajdujących się  w obozach dla uchodźców  na terenie Turcji.

 

2 komentarze:

  1. Żałuję, że nie byłam w Syrii i nie zdążyłam zobaczyć przed tym całym koszmarem. Dobrze, że przypominasz jaki to piękny kraj i wspaniali ludzie.
    Te lukrowane jabłuszka występują też w Chinach. W Pekinie są zimowym przysmakiem. Tam są to owoce głogu, nawlekane na patyczek jak korale. Rozszyfrowałam jak się je robi ;) Nawet opisałam ;) Uwielbiam! Ciekawe, że w Syrii się nie rozpuszczały?

    OdpowiedzUsuń