czwartek, 30 stycznia 2014

Obiady czwartkowe


Dziś obiad rodem z Dalekiego Wschodu. Z mlekiem kokosowym w roli głównej. Mleko kokosowe to absolutny czarodziej, zwykłą fasolkę i kalafiora umie przemienić w pyszne curry, banany w wyśmienity deser, a gdy doda się go do sosu to mięsne kulki stają się wykwintnym daniem.




Tak więc, mleko kokosowe. Można je kupić właściwie w każdym sklepie spożywczym, ale – tak jak kolendrę – wyłącznie wtedy, gdy akurat nie jest potrzebne. Na szczęście zapuszkowane mleko ma bardzo długi okres przydatności do spożycia, więc można się obkupić na zapas. No, chyba, że ktoś ma szczęście i koło jego domu sklep warzywniczy prowadzi Syryjczyk. Wtedy to problemem nie jest ani kupienie daktyli (prawie tak pysznych, jak te, które jadłam w syryjskiej Palmyrze),
tak się suszyły świeżo zebrane daktyle
 ani chlebków pita (może nie takich jak cieplutkie, podawane w rodzinnej restauracji naszego jemeńskiego policjanta prosto z pieca, ale ostatecznie nie jestem w Hadramaucie tylko w Warszawie, więc nie mogę mieć nadmiernych wymagań).
w Jemenie w ogóle jest pyszne jedzenie

I imbir i bataty i mleko kokosowe też – Syryjczyk ma wszystko. A jak nie ma to się postara i będzie miał. A jak człowiek, co ma sklerozę wybierze się na zakupy bez portfela, to dostanie wszystko za darmo, bo o stałego klienta się dba.
                Ale miało być nie o panu z warzywniaka tylko o mleku. Na dzisiejszą gościnę zaplanowałam sobie trzy potrawy, każda oczywiście z mlekiem.
                Najpierw czerwone curry. Robię je w woku, bo to znacznie umila gotowanie. Mleko pięknie się w nim bulboni, a wszystkie warzywa, z których ma być curry, mieszczą się i nic mi nie wypada z garnka.


tu mleko jeszcze bez warzyw
No i do tego wok daje mi złudzenie, że taka jestem profesjonalna, mam drewnianą łyżkę i mieszam sobie te różyczki kalafiora i strączki fasolki jak prawdziwy szef kuchni. Nawet mycie woka jest miłe. Najpierw na mokro miękką szmatką, potem osuszam ręcznikiem papierowym, a potem inną szmatką zanurzoną w odrobinie oleju poleruję wnętrze naczynia. Taka magiczna procedura, dzięki której czuję się wyborną panią domu (tylko tak się muszę do tego polerowania ustawić, żeby w ogóle nie widzieć sterty innych brudnych garów). J
               Ale do rzeczy. W woku gotują się już różne warzywa w mleku kokosowym, a ja biorę się do robienia kulek z mięsa mielonego. Kulki lepi się z mięsa z dodatkiem jajka i soli, a potem smaży na oleju. Moje trochę się rozwaliły, ale nie wpadłam z tego powodu w depresję, bo po pierwsze i tak trzeba je wymieszać z sosem i kształt tak bardzo się nie rzuca w oczy, a po drugie zaprosiłam na obiad osobę życzliwą i nieczepliwą.


do zdjęcia wybrałam najładniejsze
Więc nie przejmując się średnim wynikiem smażenia, ułożyłam kulki na talerzu, a na patelni zaczęłam tworzyć sos. Najpierw trzeba zeszklić posiekaną cebulę i podsmażyć ją razem z imbirem i czosnkiem. To jedna z najprzyjemniejszych chwil podczas gotowania. Zapach, który wydobywa się ze smażonej mieszanki cebulowo – czosnkowo – imbirowej, to taki cudowny aromat obietnicy.
nie wygląda to jakoś wybitnie, ale jak pachnie...


To jak szykowanie się do podróży, przeglądanie przewodników, oglądanie zdjęć – jeszcze jesteśmy w domu, jeszcze do wyjazdu tydzień czy dwa, ale już wiemy, że będzie wspaniale. I tak samo jest tu. Potrawy dopiero zaczyna się tworzyć, ale już wiadomo, że będzie świetna. I już nie można się doczekać…
                Gdy już się nawdychałam, dodałam do cebuli pomidora, suszone liście curry, trochę ostrej papryki i oczywiście mleko kokosowe. Najpierw sos zagotowałam, a potem dorzuciłam kulki mięsne i wszystko razem postawiłam na małym ogniu, by sos zgęstniał.

To porcja pokazowa :)

                A w tak zwanym międzyczasie raz dwa zrobiłam deser bananowo-kokosowy. Bardzo dobry i szalenie łatwy. Po prostu trzeba pokroić banany i ugotować je w mleku kokosowym. Gdy mieszanka zgęstnieje doprawia się ją cukrem i sokiem z cytryny. I już. Na ciepło pyszne, a na zimno też.

banany najlepiej wziąć z ghańskiej plantacji 

                Obiad właściwie ugotował się sam. Teraz wystarczy dogotować ryż, wszystko ładnie podać i już! Dziś wyjątkowo nie będzie afrykańskiego obrusa, bo dalekowschodnie dania podane zostaną na wietnamskiej zastawie i ona będzie królową stołu.
wietnamska zastawa jest we wzorki, więc afrykański obrus nie pasuje


Czasami jak sobie pomyślę, że przez 2 tygodnie woziłam ze sobą po całym Wietnamie 8 kg talerzy, misek i półmisków to sama nie wiem co o sobie myśleć. I nic nie stłukłam!

gdzieś w tej okolicy kupiłam 8 kg talerzy

                Tak więc jeszcze tylko wyciągnąć wietnamską porcelanę, postawić na stole czekadełko w postaci kandyzowanego pomelo (oczywiście od Syryjczyka)  i już można czekać na dzwonek do drzwi.

kandyzowane pomelo

1 komentarz: