Karuzela, karuzela
na mym blogu co niedziela...
Długo zastanawiałam się, czy Mauretania pasuje bardziej do Karuzeli czy Arabesek. W końcu poszłam ze sobą na kompromis - Mauretania tutaj, ale za to Uzbekistan pójdzie tam. Czyli spodziewajcie się któregoś piątku opowieści uzbeckich, a dziś kolejny fragment mojej nieistniejącej książki.
Najpierw krótkie wprowadzenie. Na granicy między Marokiem, a właściwie Saharą Zachodnią a Mauretanią, dostaliśmy jedynie wizę tranzytową, na 3 dni.
na mym blogu co niedziela...
Długo zastanawiałam się, czy Mauretania pasuje bardziej do Karuzeli czy Arabesek. W końcu poszłam ze sobą na kompromis - Mauretania tutaj, ale za to Uzbekistan pójdzie tam. Czyli spodziewajcie się któregoś piątku opowieści uzbeckich, a dziś kolejny fragment mojej nieistniejącej książki.
Najpierw krótkie wprowadzenie. Na granicy między Marokiem, a właściwie Saharą Zachodnią a Mauretanią, dostaliśmy jedynie wizę tranzytową, na 3 dni.
mauretański punkt graniczny, zdjęcie zrobione z ukrycia |
Dlatego zależało nam na szybkim transporcie z Nawakszut (stolica Mauretanii) do Mali, które było naszym właściwym celem. Na dworcu autobusowym (lub może bardziej samochodowym) zapewniono nas, że w Bamako (stolica Mali) będziemy za 15 godzin. To nas urządzało, kupiliśmy więc trzy bilety (żeby mieć jedno wolne miejsce) i pojechaliśmy.
A potem wyruszyliśmy w naszą
piętnastogodzinną podróż. Zaczęła się oczywiście od czekania, kiedy bowiem stawiliśmy się o wyznaczonej godzinie,
okazało się, że brakuje kilku osób. Jeden z siedzących pod drzewem mężczyzn
pokazał nam gdzie możemy położyć plecaki, a potem zmienił pozycję, robiąc nam
trochę miejsca w cieniu. Po dwudziestu minutach znudziło mi się oglądanie kóz
rozgrzebujących sterty śmieci i postanowiłam się przejść.
centrum Nawakszut |
- Nie odchodź daleko - powiedział
P. - Przyszła jakaś rodzina, pewnie zaraz pojedziemy.
Chwilę chodziłam po sąsiednich,
bardzo podobnych do siebie uliczkach. Nie odznaczały się niczym szczególnym i
jedyna rzecz, którą zapamiętałam z tego krótkiego spaceru, to coraz natrętniej
powracająca myśl, że w tym kraju powinien być surowy zakaz używania plastikowych
opakowań.
W małym sklepiku kupiłam dwie
butelki coli i wróciłam na dworzec. Sytuacja, którą zastałam była identyczna do
tej sprzed dwudziestu minut, pusty samochód, grupka ludzi siedzących w cieniu
drzewa i wałęsające się wkoło kozy.
- Bez zmian? - spytałam podając P. butelkę.
- On twierdzi, że niedługo -
powiedziałam po krótkiej wymianie zdań z siedzącymi obok mężczyznami. - Brakuje
już tylko dwóch osób.
- Jeszcze dwóch?! - zdziwił się P. - Przecież jest nas już ze dwadzieścia sztuk!
- Ale nie wszyscy są pasażerami. Ma jechać jedenaście osób i kierowca. I to tylko dzięki temu, że kupiliśmy trzy bilety.
- Jedenaście plus kierowca mówisz? - P. z powątpiewaniem przyglądał się pojazdowi. - Ciekaw jestem, jak my się tam wszyscy upchniemy.
- Przekonamy się. Mam nadzieję, że niedługo.
typowy strój mieszkańców Mauretanii |
- Bez - odparł znużonym głosem. -
Może spytaj kierowcę, ile to jeszcze potrwa.
- Jeszcze dwóch?! - zdziwił się P. - Przecież jest nas już ze dwadzieścia sztuk!
- Ale nie wszyscy są pasażerami. Ma jechać jedenaście osób i kierowca. I to tylko dzięki temu, że kupiliśmy trzy bilety.
- Jedenaście plus kierowca mówisz? - P. z powątpiewaniem przyglądał się pojazdowi. - Ciekaw jestem, jak my się tam wszyscy upchniemy.
- Przekonamy się. Mam nadzieję, że niedługo.
I rzeczywiście, po kilku minutach
przy samochodzie zaczął się ruch. Najpierw trzeba było zapakować wszystkie
bagaże. Nie była to sprawa prosta, bo każdy z pasażerów posiadał sporo, często
niewymiarowych tobołków, a do tego mieliśmy też wieźć różne przesyłki. Dwóch
chłopaków, stojących na dachu auta, musiało się nieźle nagimnastykować, żeby
ułożyć i przymocować kilka tekturowych kartonów, nasze dwa plecaki, trzy
podróżne torby, parę reklamówek, dywan i dwie długie, wystające poza samochód
rury. Zadanie to było na tyle męczące, że pomimo wciąż czekających na
załadowanie bagaży, postanowili zrobić sobie przerwę.
- Nie można im mieć tego za złe -
westchnęłam. - Ostatecznie jest chyba ze trzydzieści pięć stopni, a tam na
dachu nie ma ani krztyny cienia. Zmęczyli się.
- No, ale teraz to już chyba
wypoczęli, do diabła! - wyraziłam swoje niezadowolenie po dwudziestu minutach,
w czasie których nie wydarzyło się nic.
- Ciekawe, czy w ogóle kiedyś stąd odjedziemy - odparł spokojnie P. - Mnie się nawet zaczyna tu podobać, ochłodziło się trochę i cienia jest teraz więcej - dodał, wyciągając się na ziemi i podkładając sobie pod głowę mały plecaczek. - Obudź mnie jakby coś się działo.
- Ciekawe, czy w ogóle kiedyś stąd odjedziemy - odparł spokojnie P. - Mnie się nawet zaczyna tu podobać, ochłodziło się trochę i cienia jest teraz więcej - dodał, wyciągając się na ziemi i podkładając sobie pod głowę mały plecaczek. - Obudź mnie jakby coś się działo.
Dziać zaczęło się po kolejnych
czterdziestu minutach. Tych samych dwóch chłopaków wdrapało się znów na dach i
nastąpił pakowania ciąg dalszy. Na pierwszy ogień poszły cztery banalne
tobołki, po nich zaś przyszła kolej na bardziej skomplikowane przedmioty.
Przywiązanie i zabezpieczenie dwóch anten satelitarnych, trzech opon i pięciu
kanistrów zajęło, z zegarkiem w ręku, pół godziny. W końcu jednak wszystko
znalazło swoje miejsce i kierowca dał hasło do odjazdu. Oczywiście nie oznacza
to, że minutę później byliśmy już w drodze. Usadowienie w jednym jeepie
dwunastu osób jest może trochę łatwiejsze niż uwiązanie dywanu, anten i rur,
ale do najprostszych też nie należy. Szczególnie, że każdy z nas miał jeszcze
ze sobą bagaż podręczny, który też raczej musiał się zmieścić. W Europie nie
dałoby rady, w Afryce po kilkunastu minutach wszyscy byli upchnięci jak należy.
Jako ostatni wsiadł kierowca i auto powoli ruszyło.
- Nie wiem jak my tu wytrzymamy
piętnaście godzin - mruknął P. - Mnie już zaczyna noga drętwieć.
- A pomyśl sobie, że gdybyśmy nie
kupili dodatkowego biletu, byłaby tu jeszcze jedna osoba - powiedziałam, sama
nie wiem z zachwytem czy przerażeniem.
- Absolutnie nie mogę sobie tego wyobrazić!
- Absolutnie nie mogę sobie tego wyobrazić!
Rzeczywiście, nie było to proste,
bo ściśnięci byliśmy jak szprotki w puszce. Jedynie kierowca miał trochę więcej
miejsca, ale też nie za dużo, bo na miejscu obok niego siedział wyjątkowo duży
człowiek z czarną twarzą i jeszcze czarniejszym zawojem na głowie. Jego
błękitna szata tak dokładnie spowijała siedzącego koło niego (na tym samym
siedzeniu) chłopaka, że dziś nie mogę sobie w ogóle przypomnieć jak wyglądał. W
rzędzie za nimi jechało dwóch nastoletnich chłopców z ojcem i owinięta
niezwykle barwną materią kobieta. Pomiędzy nimi, a naszym, tylnym rzędem,
ustawione były jeszcze dwa dodatkowe stołeczki, na których, bokiem do kierunku
jazdy siedzieli: stary człowiek o pomarszczonej, ale bardzo pięknej i surowej
twarzy oraz żołnierz w mundurze. Osobą, która wierciła mu swoimi kolanami dziurę
w lewym udzie, byłam ja. Koło mnie występowała wolna przestrzeń wykupionego
przez nas dodatkowego biletu. Był to najlepszy w świecie przykład na to, jak
teoria przeciwstawia się praktyce. Naprawdę bowiem, pomiędzy mnie, a P. udałoby się może z trudem wcisnąć ten dodatkowy bilet, pod warunkiem, że
rozłożylibyśmy kartonik (inaczej byłby zdecydowanie za gruby) i że obydwoje
wypuścilibyśmy z płuc powietrze. W przeciwnym razie nie widzę żadnych szans.
Skład osobowy naszego auta dopełniała siedząca obok P. kobieta.
Początek trasy prowadził przez
miasto, oddałam się więc obserwacjom. Słońce już prawie zaszło, ale to co było
w miarę blisko, dało się jeszcze pooglądać. Przede wszystkim, moją uwagę
zwróciły autobusy miejskie. Że wypchane do nieprzytomności, nie budziło
zdziwienia, ostatecznie i u nas
często jeździ się w tłoku. Zastanowiło mnie natomiast, że wszystkie pozbawione
były drzwi. Po chwili przyglądania się, doszłam do wniosku, że był to
sprytny zabieg, pozwalający zmieścić we
wnętrzu większą liczbę pasażerów. Z tym wnętrzem to trochę przesadziłam, ludzie
ci raczej wisieli poza autobusem, ale przemieszczali się w pożądanym kierunku i
to było najważniejsze. Wydaje mi się nawet, że pasażerowie wystający mieli
bardziej zadowolone miny od tych wewnątrz. Może za sprawą świeżego powietrza,
którego z pewnością brak było w środku pojazdu.
Jazda zatłoczoną ulicą była dość
powolna, do tego jeszcze musieliśmy się zatrzymać się na stacji benzynowej
(oczywiście przez cały dzień oczekiwania na dworcu, kierowca nie miał czasu,
żeby zatankować), tak że z Nawakszut wyjechaliśmy po godzinie. Ledwo minęliśmy
rogatki miasta, samochód stanął. Nadszedł czas modlitwy.
- Strasznie szybko realizujesz
swoje marzenia.
- Czasem chyba za szybko - zaśmiał się. - Ale skoro już tu jesteśmy, to muszę zrobić parę zdjęć.
postój modlitewny |
Żeby wydostać się z samochodu
miałam do wyboru, albo przeleźć przez oparcie naszego siedzenia i wyjść tylnymi
drzwiami albo, pokonując oparcie fotela przed nami, skorzystać z przednich
drzwi. Żadna z możliwości nie była zbyt wygodna, ale wizja rozprostowania kości
dodała mi zręczności i już po chwili mogłam po raz kolejny podziwiać piękny i
egzotyczny obrazek. Pokłony bite w równym, miarowym tempie, szaty powiewające
na wietrze, a dokoła piaski Sahary. Może się powtarzam, ale ten widok tak
bardzo odpowiadał moim marzeniom o tajemniczym, dalekim świecie, że za każdym
razem, gdy go widziałam, aż mi się płakać chciało z radości.
Po kilku minutach zakończono modlitwę i znów nadszedł czas upychania się w samochodzie. Trzeba było to
robić w ściśle określonej kolejności, gdyby choć jedna osoba wsiadła za szybko,
reszta nie dostałaby się do swoich miejsc.
Gdy ruszyliśmy, na dworze zapadła
już noc. Droga oczywiście nie była oświetlona, otaczały ją tylko piaski
pustyni, bez żadnych siedzib ludzkich, tak więc panująca ciemność była
perfekcyjna. Nie wiem czy to właśnie z tego powodu, czy może nasz kierowca zbyt
przesadnie przestrzegał prawostronnego ruchu, tak czy siak, co chwila
zjeżdżaliśmy z szosy. Częste wstrząsy budziły próbujących zasnąć pasażerów. Do
wszystkiego jednak można się przyzwyczaić, po jakichś dwóch czy trzech
godzinach, przestałam zwracać na to uwagę i zaczęłam drzemać. Przyjęłam w miarę
wygodną pozycję, udało mi się nawet oprzeć głowę o tylną szybę i byłam już
gotowa na co najmniej kilkugodzinny sen, kiedy nagle samochód zjechał
gwałtownie na prawo i zaczął się niebezpiecznie przechylać w moją stronę.
- Jezus Maria! - przeleciało mi
przez głowę. - Będziemy dachować! Wszyscy polecą na mnie! Boże!!!
Na szczęście, zanim zdążyłam się
porządnie przestraszyć, samochód zarył w piachu i stanął, przechylony o
czterdzieści pięć stopni. Wszyscy zaczęli w popłochu wysiadać. Okazało się, że
tylne drzwi są zablokowane i musimy przedostać się do przednich. Kątem oka
zobaczyłam za mną czerwony błysk, pomyślałam, że tam właśnie znajduje się pełny
bak paliwa i ze zwinnością oraz szybkością
geparda, wyskoczyłam z auta.
Już na zewnątrz, gdy trochę
ochłonęłam, zdałam sobie sprawę, że to nie były żadne płomienie, tylko czerwone
światła stopu.
Jeden rzut oka na samochód
wystarczył, by stwierdzić, że nieprędko pojedziemy dalej. Prawego tylnego koła
nie było w ogóle, a pojazd wrył się ośką w piach na dobre trzydzieści
centymetrów.
koło już odnalezione, a samochód odkopany |
Na początek wszyscy wyruszyli na poszukiwania
koła. Udało się je znaleźć jakieś pięćdziesiąt metrów od auta, na tym jednak
sukcesy się skończyły. Żeby przymocować zgubę, potrzebne były różne śrubki i
nakrętki, a tych, w może nie egipskich, ale nie mniej czarnych, mauretańskich
ciemnościach odnaleźć nie było łatwo. Po kilkunastu minutach porzucono próby i
mężczyźni zajęli się odkopywaniem zarytej ośki, żeby potem, zapewne już rano,
łatwiej było zamontować koło. Tu udało nam się zaskarbić przychylność
współpasażerów za sprawą czołówki P., która znacznie ułatwiała pracę.
Podczas, kiedy mężczyźni ryli w
piasku, ja idąc za przykładem kobiet, rozłożyłam na ziemi pareo i zajęłam się
podziwianiem miliona gwiazd na niebie.
Po jakimś czasie dołączył do mnie P.
- Marzyła mi się noc na pustyni -
mruknął, nie wiedzieć czemu niezadowolony ze spełnienia życzeń.
- Czasem chyba za szybko - zaśmiał się. - Ale skoro już tu jesteśmy, to muszę zrobić parę zdjęć.
Przez następne kilkanaście minut
trwała sesja fotograficzna pod tytułem "Sahara nocą, ze szczególnym
uwzględnieniem afrykańskiego nieba".
jedno ze zdjęć P. |
- Zrobiło się zimno -
powiedziałam, wstając z mojego posłania. - A wszystkie cieplejsze rzeczy są
upchane gdzieś pod tymi antenami, kanistrami i Bóg raczy wiedzieć czym.
- Może owinę się pareo.
Jednak, gdy chciałam to zrobić, okazało się, że otaczająca nas pustynia nie jest pokryta czystym, żółtym piaseczkiem, tylko rosną na niej takie malutkie i wredniutkie roślinki, których łodyżki powbijały się w moje pareo. Następne dwie godziny spędziłam na wydłubywaniu paskudnej flory z mojego jedynego okrycia wierzchniego. O położeniu się z powrotem na piasku nie było już mowy, choć zdaje się, nikomu poza mną, wbijające się we wszystko roślinki, w ogóle nie przeszkadzały. Prawie wszyscy poukładali się do snu, zawinięci w swoje obszerne szaty. Byli chronieni i przed chłodem i przed atakującą przyrodą.
Ja usiadłam sobie na
odnalezionym, leżącym koło samochodu kole i powolutku, jak nie przymierzając
Kopciuszek, wyskubywałam patyczki z pareo. Przy okazji przyglądałam się jednemu
z nastolatków, który przygotowywał dla wszystkich herbatę. Turystyczną kuchenkę
i wszystkie potrzebne naczynia wyjął z zawiniątka, które bardzo rozsądnie zabrał
jako bagaż podręczny. Kierowca nalał wody z kanistra i rozpoczęła się taka sama ceremonia, jak ta, którą dzień
wcześniej pokazał nam Ibrahim (mój senegalski "narzeczony", o którym pisałam niedawno). Mimo młodego wieku chłopak bardzo profesjonalnie
przelewał płyn i wykonywał wszystkie niezbędne do uzyskania dobrej herbaty,
czynności. Najwyraźniej w tym muzułmańskim społeczeństwie, parzenie herbaty nie
należało do gorszych, kobiecych zajęć.
Gorący płyn rozgrzał nie tylko
ciała, ale też umysły naszych współpasażerów, tak że podjęli decyzję o wysłaniu jednego z nich po
pomoc. Wydelegowany został, być może ze względu na powagę munduru, żołnierz.
Stanął więc na szosie i czekał na okazję. Już po kilkunastu minutach pojawił
się samochód jadący w przeciwnym do naszego kierunku, który zabrał go do
najbliższego miasteczka.
- Myślisz że to coś pomoże? -
spytałam. - Że uda się założyć to koło jeszcze przed świtem?
- To ja idę skubać dalej -
powiedziałam i udałam się na moją miejscówkę na oponie. Kiedy już wszystkie
kłujące gałązki zostały wydłubane z pareo, owinęłam się nim, skuliłam i
próbowałam wmówić sobie, że jest mi ciepło. Chyba mi się udało, bo po chwili,
pierwszy raz w życiu, zasnęłam na siedzący.
świt na pustyni |
- Jeśli przywiezie wszystkie
części i jeszcze do tego reflektory, żeby było widać gdzie je przykręcać, to
tak. Ale jakoś szczególnie to bym na to nie liczył.
- Madame - obudził mnie
zatroskany głos kierowcy. - Tu niewygodnie. Idź się położyć do samochodu.
- A nie przewróci się? - spytałam
podejrzliwie.
- Nie, odkopaliśmy go i już stoi w miarę prosto. Tam ci będzie cieplej i wygodniej.
- Bycie białą kobietą ma jednak swoje zalety - pomyślałam układając się na tylnym siedzeniu auta.
- Nie, odkopaliśmy go i już stoi w miarę prosto. Tam ci będzie cieplej i wygodniej.
- Bycie białą kobietą ma jednak swoje zalety - pomyślałam układając się na tylnym siedzeniu auta.
Gdy następnym razem otworzyłam
oczy, było już widno. Mogłam wreszcie zobaczyć okolicę, w której przyszło nam
spędzić noc. Nie była to pustynia jaką znamy z filmów przygodowych. Porastały
ją różne krzaczki (producenci tych wrednych kłujących gałązek), tu i ówdzie
występowały nawet nieduże drzewka.
- Idę do toalety - machnęłam ręką
w stronę oddalonej kilkadziesiąt metrów kępki drzew.
- Dobra - zgodził się P. - A
ja się poopalam. Nie mogłem się doczekać kiedy wreszcie wzejdzie słońce.
- No, ciepło się zaczyna robić. Fajnie. A żołnierz wrócił?
- Chyba nie.
- Ciekawe, ile nam tu przyjdzie siedzieć - zadumałam się. - Trochę jestem już głodna.
- Ja też. Dobrze, że chociaż wzięliśmy dużo wody.
- No, ciepło się zaczyna robić. Fajnie. A żołnierz wrócił?
- Chyba nie.
- Ciekawe, ile nam tu przyjdzie siedzieć - zadumałam się. - Trochę jestem już głodna.
- Ja też. Dobrze, że chociaż wzięliśmy dużo wody.
Oczywiście natychmiast uczepiła
się mnie piosenka "Nie ma wody na pustyni", która zawsze miesza mi
się z innym przebojem zespołu Bajm i dochodząc do trzech rachitycznych
drzewek mających stanowić ściany mojej
toalety, podśpiewywałam już sobie półgłosem "Józek, nie daruję ci tej
nocy!".
- Pewnie, że są - odparł zupełnie
niewzruszony.
- No wiesz! - już chciałam się obrazić, ale przerwał mi kierowca.
- Jeśli pójdziecie szosą jakiś kilometr, dojdziecie do wioski. Tam jest sklep, możecie kupić sobie coś do jedzenia.
- Super, idziemy! - ucieszył się P. - Jestem już okropnie głodny.
- A jak w międzyczasie wróci żołnierz?
- Nie martw się - powiedział kierowca. - Nie zostawimy was. Zresztą i tak musimy jechać tamtędy.
- No to idziemy!
pustynia rano jest o wiele przyjaźniejsza niż nocą |
W miejscu do którego doszłam, piasek był ładniejszy, utworzyła się nawet mała wydma i w ogóle podobało mi się
tu. Słońce wschodziło coraz wyżej, temperatura powietrza osiągnęła przyjemne
dwadzieścia stopni, postanowiłam więc przejść się jeszcze kawałek. W pewnym
momencie miałam nawet ochotę usiąść na chwilę, bo piasek wydawał się tu czysty,
ale wtedy mój wzrok padł na dziwne ślady na ziemi. Oprócz fal wyżłobionych
przez wiatr była tam jeszcze taka jakby serpentynka, kończąca się niedużą
dziurą w piasku. A obok jeszcze jedna i jeszcze jedna.
- Tu są chyba węże -
zaraportowałam po powrocie P., przejęta swoim odkryciem.
- No wiesz! - już chciałam się obrazić, ale przerwał mi kierowca.
- Jeśli pójdziecie szosą jakiś kilometr, dojdziecie do wioski. Tam jest sklep, możecie kupić sobie coś do jedzenia.
- Super, idziemy! - ucieszył się P. - Jestem już okropnie głodny.
- A jak w międzyczasie wróci żołnierz?
- Nie martw się - powiedział kierowca. - Nie zostawimy was. Zresztą i tak musimy jechać tamtędy.
- No to idziemy!
Piętnaście minut spaceru, w coraz
cieplejszych promieniach słońca, było bardzo przyjemne. Pustynia ciągnąca się,
jak okiem sięgnąć w każdą stronę, zmieniała swoje oblicze co parę metrów.
Najpierw szliśmy wśród wrednych kłujących krzaczków, potem piasek oczyścił się,
ale za to pojawiły się drzewa, aż w końcu zobaczyliśmy prawdziwą Saharę, taką
ze zdjęć wiszących u mnie w domu nad telewizorem. Spacer podobał mi się coraz
bardziej i właściwie zaczęłam się cieszyć z tego całego wypadku. Gdyby nie to,
przejechalibyśmy tu nocą, nic nie zobaczyli i niczego nie doświadczyli. Krótko
mówiąc, nie ma tego złego...
gdzieś na pustyni |
- Patrz, tu są jakieś domy, może
to ta wioska - powiedział P.
Doszliśmy do osady składającej
się z kilku betonowych domów i paru drewnianych chat.
- Ciekawe, który z tych budynków
jest sklepem.
- Nie mam pojęcia, ale tam, w
namiocie siedzą jacyś ludzie, może się spytasz.
- Dobra.
- Dobra.
Wydaje mi się, że kobieta z którą
zaczęłam rozmawiać władała francuskim równie słabo jak ja, ale zrozumiała (trochę
dzięki mowie ciała), że chcemy kupić coś do jedzenia i ruchem ręki kazała nam
iść za sobą. Otworzyła jeden z lepiej wyglądających budynków i z dumą
zaprezentowała jego zawartość.
- Co chcecie? - spytała
- Bułkę, banany i coś do picia.
- Tu mamy zimne napoje - odparła pokazując wiadro wypełnione lodem.
- Tu mamy zimne napoje - odparła pokazując wiadro wypełnione lodem.
Pięć minut później byliśmy
bogatsi o kompletnie czerstwą bagietkę, kiść bananów i dość chłodny sok z mango
w puszce. Z naszej strony, oprócz pieniędzy, podarowane zostały też licznie
zgromadzonym dzieciom, cukierki i baloniki.
- Gdzie będziemy jeść? - spytał
P.
- Może usiądziemy tu, na
schodkach sklepu.
- Nie, wolałbym się stąd oddalić, nie mogę jeść jak wszyscy mi się przypatrują.
- To chodźmy na tamtą wydmę - dzień zaczął się pięknie i byłam łagodnie usposobiona. - Tam może być?
- Tak, chodźmy tam - zgodził się mój przyjaciel.
- Nie, wolałbym się stąd oddalić, nie mogę jeść jak wszyscy mi się przypatrują.
- To chodźmy na tamtą wydmę - dzień zaczął się pięknie i byłam łagodnie usposobiona. - Tam może być?
- Tak, chodźmy tam - zgodził się mój przyjaciel.
Zanim jednak zdążyliśmy
zrealizować nasz plan, usłyszeliśmy warkot nadjeżdżającego pojazdu i dźwięk
klaksonu.
- To chyba nasi! - wykrzyknął
P.
- Niemożliwe - zaczęłam, ale
zaraz zmieniłam zdanie. - Tak! To oni!
- Już dawno nic mnie tak nie
ucieszyło - wyznałam, kiedy po kilku minutach usadawiania się w aucie, w końcu
ruszyliśmy.
- Mnie też - zgodził się P. - I w ogóle mi nie przeszkadza, że tylne drzwi się nie otwierają i że za każdym razem będziemy musieli przełazić przez przednie siedzenie.
- Mnie też nie! I że zrobiła się szpara i nie mam o co oprzeć głowy, też mi nie przeszkadza. Jedziemy i tylko to się liczy!
Samochód zatrzymał się koło nas z piskiem opon.
- Zreperowane! - zawołał
uszczęśliwiony kierowca. - Wsiadajcie!
- Mnie też - zgodził się P. - I w ogóle mi nie przeszkadza, że tylne drzwi się nie otwierają i że za każdym razem będziemy musieli przełazić przez przednie siedzenie.
- Mnie też nie! I że zrobiła się szpara i nie mam o co oprzeć głowy, też mi nie przeszkadza. Jedziemy i tylko to się liczy!
jedziemy |
Po paru minutach okazało się, że
nasza wiedza dotycząca stanu samochodu była dość powierzchowna. Drzwi nie
otwierały się kiedy chcieliśmy przez nie wysiąść na postojach, za to bez
żadnego problemu robiły to w trakcie jazdy. Po dwóch czy trzech takich
niespodziewanych otwarciach, kierowca wysiadł i zadrutował niesforne drzwi.
Odtąd podróż przebiegała już bez żadnych problemów, aż do pierwszej po
południu. Wtedy samochód zatrzymał się i współpasażerowie poinformowali nas, że
będziemy odpoczywać w przydrożnym zajeździe.
Nasza "piętnastogodzinna" podróż trwała jeszcze długo, więc żeby Was nie zamęczyć, o tym co było dalej napiszę jutro.
Miłej niedzieli życzę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz