Dziś obiad rodem z Dalekiego
Wschodu. Z mlekiem kokosowym w roli głównej. Mleko kokosowe to absolutny
czarodziej, zwykłą fasolkę i kalafiora umie przemienić w pyszne curry, banany w
wyśmienity deser, a gdy doda się go do sosu to mięsne kulki stają się
wykwintnym daniem.
Tak więc, mleko kokosowe. Można
je kupić właściwie w każdym sklepie spożywczym, ale – tak jak kolendrę –
wyłącznie wtedy, gdy akurat nie jest potrzebne. Na szczęście zapuszkowane mleko
ma bardzo długi okres przydatności do spożycia, więc można się obkupić na
zapas. No, chyba, że ktoś ma szczęście i koło jego domu sklep warzywniczy
prowadzi Syryjczyk. Wtedy to problemem nie jest ani kupienie daktyli (prawie tak
pysznych, jak te, które jadłam w syryjskiej Palmyrze),
tak się suszyły świeżo zebrane daktyle
ani chlebków pita (może
nie takich jak cieplutkie, podawane w rodzinnej restauracji naszego jemeńskiego
policjanta prosto z pieca, ale ostatecznie nie jestem w Hadramaucie tylko w
Warszawie, więc nie mogę mieć nadmiernych wymagań).
w Jemenie w ogóle jest pyszne jedzenie
I imbir i bataty i mleko
kokosowe też – Syryjczyk ma wszystko. A jak nie ma to się postara i będzie
miał. A jak człowiek, co ma sklerozę wybierze się na zakupy bez portfela, to
dostanie wszystko za darmo, bo o stałego klienta się dba.
Ale
miało być nie o panu z warzywniaka tylko o mleku. Na dzisiejszą gościnę zaplanowałam
sobie trzy potrawy, każda oczywiście z mlekiem.Najpierw czerwone curry. Robię je w woku, bo to znacznie umila gotowanie. Mleko pięknie się w nim bulboni, a wszystkie warzywa, z których ma być curry, mieszczą się i nic mi nie wypada z garnka.
tu mleko jeszcze bez warzyw
No i do tego wok daje mi złudzenie, że taka jestem
profesjonalna, mam drewnianą łyżkę i mieszam sobie te różyczki kalafiora i
strączki fasolki jak prawdziwy szef kuchni. Nawet mycie woka jest miłe.
Najpierw na mokro miękką szmatką, potem osuszam ręcznikiem papierowym, a potem
inną szmatką zanurzoną w odrobinie oleju poleruję wnętrze naczynia. Taka
magiczna procedura, dzięki której czuję się wyborną panią domu (tylko tak się
muszę do tego polerowania ustawić, żeby w ogóle nie widzieć sterty innych brudnych
garów). J
Ale do
rzeczy. W woku gotują się już różne warzywa w mleku kokosowym, a ja biorę się
do robienia kulek z mięsa mielonego. Kulki lepi się z mięsa z dodatkiem jajka i
soli, a potem smaży na oleju. Moje trochę się rozwaliły, ale nie wpadłam z tego
powodu w depresję, bo po pierwsze i tak trzeba je wymieszać z sosem i kształt
tak bardzo się nie rzuca w oczy, a po drugie zaprosiłam na obiad osobę życzliwą
i nieczepliwą.
do zdjęcia wybrałam najładniejsze
Więc nie przejmując się średnim wynikiem smażenia, ułożyłam
kulki na talerzu, a na patelni zaczęłam tworzyć sos. Najpierw trzeba zeszklić
posiekaną cebulę i podsmażyć ją razem z imbirem i czosnkiem. To jedna z
najprzyjemniejszych chwil podczas gotowania. Zapach, który wydobywa się ze
smażonej mieszanki cebulowo – czosnkowo – imbirowej, to taki cudowny aromat
obietnicy.
nie wygląda to jakoś wybitnie, ale jak pachnie...
To jak szykowanie się do podróży, przeglądanie przewodników,
oglądanie zdjęć – jeszcze jesteśmy w domu, jeszcze do wyjazdu tydzień czy dwa,
ale już wiemy, że będzie wspaniale. I tak samo jest tu. Potrawy dopiero zaczyna
się tworzyć, ale już wiadomo, że będzie świetna. I już nie można się doczekać…
Gdy już
się nawdychałam, dodałam do cebuli pomidora, suszone liście curry, trochę
ostrej papryki i oczywiście mleko kokosowe. Najpierw sos zagotowałam, a potem
dorzuciłam kulki mięsne i wszystko razem postawiłam na małym ogniu, by sos
zgęstniał.
To porcja pokazowa :)
A w tak
zwanym międzyczasie raz dwa zrobiłam deser bananowo-kokosowy. Bardzo dobry i
szalenie łatwy. Po prostu trzeba pokroić banany i ugotować je w mleku
kokosowym. Gdy mieszanka zgęstnieje doprawia się ją cukrem i sokiem z cytryny.
I już. Na ciepło pyszne, a na zimno też.
banany najlepiej wziąć z ghańskiej plantacji
Obiad
właściwie ugotował się sam. Teraz wystarczy dogotować ryż, wszystko ładnie
podać i już! Dziś wyjątkowo nie będzie afrykańskiego obrusa, bo dalekowschodnie
dania podane zostaną na wietnamskiej zastawie i ona będzie królową stołu.
wietnamska zastawa jest we wzorki, więc afrykański obrus nie pasuje
Czasami jak sobie pomyślę, że przez 2 tygodnie woziłam ze sobą po całym
Wietnamie 8 kg talerzy, misek i półmisków to sama nie wiem co o sobie myśleć. I
nic nie stłukłam!
gdzieś w tej okolicy kupiłam 8 kg talerzy
Tak więc
jeszcze tylko wyciągnąć wietnamską porcelanę, postawić na stole czekadełko w
postaci kandyzowanego pomelo (oczywiście od Syryjczyka) i już można czekać na dzwonek do drzwi.
kandyzowane pomelo
Takie pyszności! Mniam. Aż ślinka cieknie :)
OdpowiedzUsuń