piątek, 17 stycznia 2014

Arabeski - Maroko


Wczoraj pisałam między innymi o jedzeniu w Maroku i tak się jakoś zadumałam. A jeszcze - szukając czegoś zupełnie innego - natknęłam się na ofertę tanich lotów do Maroka (382zł). Więc dziś arabeski marokańskie. Kiedyś już było o Fezie , a dziś kolejny fragment mojej nieistniejącej książki. O Casablance.

Najpierw było tak:

Po dwóch minutach pobytu w Maroku, od obcego człowieka na ulicy, dostałam piękną czerwoną różę. Nic ode mnie nie chciał, po prostu podarował kwiat i poszedł dalej.


Casablanca, w dosłownym tłumaczeniu "biały dom"
 
A potem tak:
Od wielu osób słyszałam, że to  brzydkie miasto i rozczarowuje turystów, którzy szukają atmosfery ze słynnego filmu. Rzeczywiście, jeśli ktoś spodziewa się, że z każdego baru płyną dźwięki filmowej muzyki, a po ulicach przechadzają się mroczni mężczyźni z cygarem w ustach i kapeluszem zsuniętym na oczy, to będzie zawiedziony. Taka Casablanka nie istnieje i istnieć nie będzie, mieszkańcy miasta z niechęcią wspominają dzieło z Humpreyem Bogartem w roli głównej.

- Co oni sobie myślą! - wykrzykiwał spotkany przez nas Casablańczyk, gdy wspomniałam o filmie. - Zrobili z naszego miasta gniazdo szpicli, łotrów i przemytników!

Jaka więc jest Casablanka? Według mnie, nie taka znów brzydka. Ma ulice wysadzane palmami, białe domy (to właśnie po hiszpańsku znaczy nazwa miasta) zdobne kolorowymi mozaikami i ażurowymi balkonami, nowoczesne hotele i pasaże handlowe.
 

Casablańska ulica
 
Być może stare miasto nie jest tak fascynujące jak to w Fezie czy w Marrakeszu, ale o tym miałam przekonać się dopiero za kilka dni. Na razie z przyjemnością spacerowałam po wąskich zaułkach i nie przestawałam dziwić się temu, ile zakładów fryzjerskich może mieścić się na jednej uliczce. P z ciekawością zaglądał do każdego z nich, aż w końcu powiedział:

- Tu!
- Co tu? - zdziwiłam się
- Tu się ostrzygę. Poczekasz?
- Pewnie - zgodziłam się bez oporów, bo miejsce wydało mi się ciekawe. P zasiadł na stołeczku, który fryzjer wystawił mu przed zakład, żeby wygodnie poczekał na swoją kolej, a ja rozpoczęłam dokumentację zdjęciową okolicy. Najpierw uwieczniłam P i siedzących tuż obok niego mężczyzn, którzy przy stojącym na ulicy stoliku grali w karty.


partyjka makao koło zakłady fryzjerskiego. Na rowerze suszą się fryzjerskie ręczniki
 
Potem obiektyw skierowałam na publiczną studnię. W obrębie starego miasta jest ich bardzo dużo, bo pobożni muzułmanie często dokonują ablucji i muszą mieć gdzie to robić. Studnie te wyglądają trochę tak jak nasze ujęcia wody oligoceńskiej, ale są o wiele ładniejsze, bo pokryte kafelkami z mozaikowym wzorem. Poza tym, spełniają wiele więcej funkcji niż u nas. Nie tylko banalne napełnianie baniaków, na zdjęciu w moim albumie widać dwóch mężczyzn, z których jeden się myje, a drugi oprawia ryby. A przecież można też przy studni zrobić drobną przepierkę, umyć szklanki po herbacie itp. itd.


to wspomniane zdjęcie z mojego albumu
 
Fotografowanie celów nieruchomych przerwała mi gromadka dzieci wracających ze szkoły. Ustawiły się przede mną i zaczęły prosić o zdjęcie. Z przyjemnością! Portrety spotykanych ludzi, to jedne z najcenniejszych pamiątek z podróży, dorośli na ogół niezbyt chętnie pozują, dlatego zawsze skwapliwie korzystam z propozycji dzieci. Dla nich radością jest zobaczyć swoje zdjęcie na monitorku aparatu, a ja mam cenne fotki. Tym razem sesja trwała tylko kilka minut, bo musiałam wrócić do fryzjera. W małym pomieszczeniu ozdobionym plakatami marokańskich piłkarzy, P poddawany był troskliwym zabiegom. Za pomocą maszynki, żyletki i nożyczek został elegancko ostrzyżony praktycznie na łyso, następnie nasmarowany różnymi olejkami, skropiony pachnącą wodą, a na koniec fryzjer zafundował mu jeszcze masaż głowy. Wszystko za bardzo umiarkowane pieniądze. Z zadowolonym i eleganckim mężczyzną ruszyłam na dalsze zwiedzanie miasta. Trochę jeszcze pokręciliśmy się po medynie, jak mówi się na wszystkie otoczone murami arabskie starówki. Nazwa wzięła się od Medyny, miasta w którym schronił się prorok Mahomet, kiedy w Mekce zrobiło się zbyt niebezpiecznie.

            Potem poszliśmy zobaczyć symbol Casablanki, meczet Hassana II. Nie jest to budowla zabytkowa, ukończoną ją w roku 1993, ale okazuje się, że i współczesne budynki też mogą być piękne. Wystarczy tylko odrobina chęci, wysiłku, no i oczywiście pieniędzy.
 

meczet Hassana II

Król Hassan miał wszystko. Dziesięć tysięcy rzemieślników przez pięć lat rzeźbiło, polerowało i układało mozaiki. Koszt przedsięwzięcia wyniósł sześćset milionów dolarów, ale kiedy w sześćdziesiąte urodziny władcy obiekt został oddany do użytku, wszystkim zaparło dech w piersiach. Na powierzchni dziewięciu hektarów, na wbitych w morskie dno kolumnach, stanął jeden z najwspanialszych meczetów świata. Swą wielkością ustępuje jedynie świątyniom w Mekce i Medynie, ale tamte z założenia są poza konkursem. Minaret casablańskiego meczetu ma dwieście metrów wysokości, pokryty jest ażurowymi płaskorzeźbami i przepięknymi biało-niebieskimi mozaikami. U jego stóp znajduje się główne wejście do świątyni. Gdy stanęłam przy  przeogromnych drzwiach, których jedno skrzydło waży ponad dwadzieścia ton, poczułam się jak Calineczka. Kolosy te otwierane są elektrycznie, ludzkie siły na nic by się tu zdały.
 

człowiek jest mniej więcej wzrostu tej szarej podmurówki
 
Przed budynkiem, na ogromnym dziedzińcu królują fontanny. Ich ściany pokryte są oczywiście mozaikami.


jak w dziecięcym kalejdoskopie, prawda?
 
            W ogóle marokańskie mozaiki zasługują na odrębne potraktowanie. Są wszechobecne, pierwsze spotkaliśmy już w samolocie. A potem w każdym odwiedzanym przez nas miejscu. Nie tylko w meczetach, madrasach czy pałacach, ale w hotelach (nawet tych bardzo tanich), dworcach, restauracjach, po prostu wszędzie. Najczęściej w różnych odcieniach zieleni i błękitu, układane w kształt rozet i kwiatów. Pamiętacie z dzieciństwa kalejdoskop, w którym kolorowe szkiełka układały się w bajeczne wzorki, zmieniające się gdy potrząsnęło się zabawką? Zawsze było mi szkoda, że nie mogę zatrzymać szczególnie pięknych układów, że znikają, kiedy tylko poruszę tubą. Maroko przywróciło mi te utracone obrazki. Wszędzie wkoło miałam cudowne wzorki, które wcale nie znikały. Mogłam je dowoli oglądać, dotykać, fotografować. Chodząc ulicami co chwila wołałam: - Zobacz tu! Ale piękne! - i pokazywałam P setną tego dnia mozaikę.

            Kiedy już napatrzyliśmy się do syta nie tylko na mozaiki, ale na cały meczet, poszliśmy na spacer nadmorskim bulwarem. Fale z hukiem roztrzaskiwały się o brzeg, a popołudniowe słońce pięknie oświetlało domy białego miasta i jego wyrastającą z oceanu świątynię. Bo jak mówi Koran, "tron Boga był w wodzie"...
 

tak było...

Wieczorem znów wróciliśmy do medyny. Usiedliśmy w małej knajpce serwującej ryby i krewetki. Nasz stolik znajdował się na pierwszym piętrze tuż przy oknie. Gdy tylko kelner postawił na stole talerze, zauważyłam wpatrujące się we mnie dwa zielone koraliki. To mały czarny kotek siedzący na dachu sąsiedniego budynku, wspiął się na okno w nadziei na posiłek. Krewetki były zbyt dobre, ale na szczęście ryb na talerzu miałam tak dużo, że starczyło i dla mnie i dla kota i dla kilku jego kolegów, którzy szybko zwęszyli wyżerkę.
 

współbiesiadnik
 
A na deser, u ulicznego sprzedawcy pchającego przed sobą ogromny wózek, kupiliśmy całą torebkę różnego rodzaju sezamków i bloków orzechowych.
 

typowe arabskie słodkie przekąski
 
Jedynym zawodem jaki spotkał mnie tego dnia było to, że w przeciwieństwie do innych arabskich krajów, które miałam okazję do tej pory zwiedzić, w Maroku nie pije się kawy z kardamonem, a fajka wodna występuje rzadko i jest droga. No cóż, nie można mieć wszystkiego.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz