Wczoraj pisałam między innymi o jedzeniu w Maroku i tak się jakoś zadumałam. A jeszcze - szukając czegoś zupełnie innego - natknęłam się na ofertę tanich lotów do Maroka (382zł). Więc dziś arabeski marokańskie. Kiedyś już było o Fezie , a dziś kolejny fragment mojej nieistniejącej książki. O Casablance.
Najpierw było tak:
Po dwóch minutach pobytu w
Maroku, od obcego człowieka na ulicy, dostałam piękną czerwoną różę. Nic ode
mnie nie chciał, po prostu podarował kwiat i poszedł dalej.
Casablanca, w dosłownym tłumaczeniu "biały dom"
Od wielu osób słyszałam, że to brzydkie miasto i rozczarowuje turystów,
którzy szukają atmosfery ze słynnego filmu. Rzeczywiście, jeśli ktoś spodziewa
się, że z każdego baru płyną dźwięki filmowej muzyki, a po ulicach przechadzają
się mroczni mężczyźni z cygarem w ustach i kapeluszem zsuniętym na oczy, to
będzie zawiedziony. Taka Casablanka nie istnieje i istnieć nie będzie,
mieszkańcy miasta z niechęcią wspominają dzieło z Humpreyem Bogartem w roli
głównej.
- Co oni sobie myślą! - wykrzykiwał spotkany przez nas
Casablańczyk, gdy wspomniałam o filmie. - Zrobili z naszego miasta gniazdo
szpicli, łotrów i przemytników!
Jaka więc jest Casablanka? Według
mnie, nie taka znów brzydka. Ma ulice wysadzane palmami, białe domy (to właśnie
po hiszpańsku znaczy nazwa miasta) zdobne kolorowymi mozaikami i ażurowymi
balkonami, nowoczesne hotele i pasaże handlowe.
Casablańska ulica
Być może stare miasto nie jest
tak fascynujące jak to w Fezie czy w Marrakeszu, ale o tym miałam przekonać się
dopiero za kilka dni. Na razie z przyjemnością spacerowałam po wąskich zaułkach
i nie przestawałam dziwić się temu, ile zakładów fryzjerskich może mieścić się
na jednej uliczce. P z ciekawością zaglądał do każdego z nich, aż w końcu
powiedział:
- Tu!
- Co tu? - zdziwiłam się- Tu się ostrzygę. Poczekasz?
- Pewnie - zgodziłam się bez oporów, bo miejsce wydało mi się ciekawe. P zasiadł na stołeczku, który fryzjer wystawił mu przed zakład, żeby wygodnie poczekał na swoją kolej, a ja rozpoczęłam dokumentację zdjęciową okolicy. Najpierw uwieczniłam P i siedzących tuż obok niego mężczyzn, którzy przy stojącym na ulicy stoliku grali w karty.
partyjka makao koło zakłady fryzjerskiego. Na rowerze suszą się fryzjerskie ręczniki
Potem obiektyw skierowałam
na publiczną studnię. W obrębie starego miasta jest ich bardzo dużo, bo pobożni
muzułmanie często dokonują ablucji i muszą mieć gdzie to robić. Studnie te
wyglądają trochę tak jak nasze ujęcia wody oligoceńskiej, ale są o wiele
ładniejsze, bo pokryte kafelkami z mozaikowym wzorem. Poza tym, spełniają wiele
więcej funkcji niż u nas. Nie tylko banalne napełnianie baniaków, na zdjęciu w
moim albumie widać dwóch mężczyzn, z których jeden się myje, a drugi oprawia
ryby. A przecież można też przy studni zrobić drobną przepierkę, umyć szklanki
po herbacie itp. itd.
to wspomniane zdjęcie z mojego albumu
Fotografowanie celów nieruchomych
przerwała mi gromadka dzieci wracających ze szkoły. Ustawiły się przede mną i
zaczęły prosić o zdjęcie. Z przyjemnością! Portrety spotykanych ludzi, to jedne
z najcenniejszych pamiątek z podróży, dorośli na ogół niezbyt chętnie pozują,
dlatego zawsze skwapliwie korzystam z propozycji dzieci. Dla nich radością jest
zobaczyć swoje zdjęcie na monitorku aparatu, a ja mam cenne fotki. Tym razem
sesja trwała tylko kilka minut, bo musiałam wrócić do fryzjera. W małym
pomieszczeniu ozdobionym plakatami marokańskich piłkarzy, P poddawany był
troskliwym zabiegom. Za pomocą maszynki, żyletki i nożyczek został elegancko
ostrzyżony praktycznie na łyso, następnie nasmarowany różnymi olejkami, skropiony pachnącą
wodą, a na koniec fryzjer zafundował mu jeszcze masaż głowy. Wszystko za bardzo
umiarkowane pieniądze. Z zadowolonym i eleganckim mężczyzną ruszyłam na dalsze
zwiedzanie miasta. Trochę jeszcze pokręciliśmy się po medynie, jak mówi się na
wszystkie otoczone murami arabskie starówki. Nazwa wzięła się od Medyny, miasta
w którym schronił się prorok Mahomet, kiedy w Mekce zrobiło się zbyt
niebezpiecznie.
Potem
poszliśmy zobaczyć symbol Casablanki, meczet Hassana II. Nie jest to budowla
zabytkowa, ukończoną ją w roku 1993, ale okazuje się, że i współczesne budynki
też mogą być piękne. Wystarczy tylko odrobina chęci, wysiłku, no i oczywiście
pieniędzy.
meczet Hassana II
Król Hassan miał wszystko.
Dziesięć tysięcy rzemieślników przez pięć lat rzeźbiło, polerowało i układało
mozaiki. Koszt przedsięwzięcia wyniósł sześćset milionów dolarów, ale kiedy w
sześćdziesiąte urodziny władcy obiekt został oddany do użytku, wszystkim zaparło
dech w piersiach. Na powierzchni dziewięciu hektarów, na wbitych w morskie dno
kolumnach, stanął jeden z najwspanialszych meczetów świata. Swą wielkością
ustępuje jedynie świątyniom w Mekce i Medynie, ale tamte z założenia są poza
konkursem. Minaret casablańskiego meczetu ma dwieście metrów wysokości, pokryty
jest ażurowymi płaskorzeźbami i przepięknymi biało-niebieskimi mozaikami. U
jego stóp znajduje się główne wejście do świątyni. Gdy stanęłam przy przeogromnych drzwiach, których jedno
skrzydło waży ponad dwadzieścia ton, poczułam się jak Calineczka. Kolosy te
otwierane są elektrycznie, ludzkie siły na nic by się tu zdały.
człowiek jest mniej więcej wzrostu tej szarej podmurówki
Przed
budynkiem, na ogromnym dziedzińcu królują fontanny. Ich ściany pokryte są
oczywiście mozaikami.
jak w dziecięcym kalejdoskopie, prawda?
W ogóle
marokańskie mozaiki zasługują na odrębne potraktowanie. Są wszechobecne,
pierwsze spotkaliśmy już w samolocie. A potem w każdym odwiedzanym przez nas
miejscu. Nie tylko w meczetach, madrasach czy pałacach, ale w hotelach (nawet
tych bardzo tanich), dworcach, restauracjach, po prostu wszędzie. Najczęściej w
różnych odcieniach zieleni i błękitu, układane w kształt rozet i kwiatów.
Pamiętacie z dzieciństwa kalejdoskop, w którym kolorowe szkiełka układały się w
bajeczne wzorki, zmieniające się gdy potrząsnęło się zabawką? Zawsze było mi
szkoda, że nie mogę zatrzymać szczególnie pięknych układów, że znikają, kiedy
tylko poruszę tubą. Maroko przywróciło mi te utracone obrazki. Wszędzie wkoło
miałam cudowne wzorki, które wcale nie znikały. Mogłam je dowoli oglądać,
dotykać, fotografować. Chodząc ulicami co chwila wołałam: - Zobacz tu! Ale
piękne! - i pokazywałam P setną tego dnia mozaikę.
Kiedy już
napatrzyliśmy się do syta nie tylko na mozaiki, ale na cały meczet, poszliśmy
na spacer nadmorskim bulwarem. Fale z hukiem roztrzaskiwały się o brzeg, a
popołudniowe słońce pięknie oświetlało domy białego miasta i jego wyrastającą z
oceanu świątynię. Bo jak mówi Koran, "tron Boga był w wodzie"...
tak było...
Wieczorem znów wróciliśmy do
medyny. Usiedliśmy w małej knajpce serwującej ryby i krewetki. Nasz stolik
znajdował się na pierwszym piętrze tuż przy oknie. Gdy tylko kelner postawił na
stole talerze, zauważyłam wpatrujące się we mnie dwa zielone koraliki. To mały
czarny kotek siedzący na dachu sąsiedniego budynku, wspiął się na okno w nadziei
na posiłek. Krewetki były zbyt dobre, ale na szczęście ryb na talerzu miałam
tak dużo, że starczyło i dla mnie i dla kota i dla kilku jego kolegów, którzy
szybko zwęszyli wyżerkę.
współbiesiadnik
A na deser, u ulicznego sprzedawcy pchającego przed
sobą ogromny wózek, kupiliśmy całą torebkę różnego rodzaju sezamków i bloków
orzechowych.
typowe arabskie słodkie przekąski
Jedynym zawodem jaki spotkał mnie tego dnia było to, że w
przeciwieństwie do innych arabskich krajów, które miałam okazję do tej pory
zwiedzić, w Maroku nie pije się kawy z kardamonem, a fajka wodna występuje
rzadko i jest droga. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz