poniedziałek, 20 stycznia 2014

Mauretania cd.

Zgodnie z obietnicą dokończenie wczorajszej opowieści. 

Wczesne popołudnie, to w Mauretanii pora, w której absolutnie, pod żadnym pozorem, nie da się nic robić. Lejący się z nieba żar odbiera nie tylko możliwość jakiegokolwiek ruchu, ale też chęć do rozmowy czy nawet myślenia. Jedyne o czym człowiek wtedy marzy, to kawałek cienia, w którym można by zastygnąć w bezruchu i przeczekać piekielny czas.

Wioska, w której się zatrzymaliśmy dysponowała takim miejscem. Z westchnieniem ulgi wydostaliśmy się z samochodu i ułożyliśmy na materacach leżących pod daszkiem, tuż przy drodze. Przez pierwsze piętnaście minut do szczęścia wystarczyło mi to, że mam wyprostowane kończyny. Wszystkie. Potem zaczęłam się pocić.

świat widziany z przydrożnego materaca

- Jezu - jęknęłam - w tym skwarze nawet leżeć się nie da.
- Musisz ułożyć się tak, żeby jak najmniej przylegać do materaca - poradził mi P.
- I pomyśleć, że jeszcze kilka godzin temu było mi zimno...
- Napiłbym się coli. Zimnej, z dużą ilością lodu.
- Dobry pomysł - wstałam z materaca - pójdę poszukać sklepu. Może jak będę iść, to wzbudzę ruch powietrza i mnie trochę owieje?
- Mhm - zgodził się szybciutko P., licząc na to, że dostanie colę, bez konieczności podnoszenia się z miejsca.

Kiedy kilka minut później wróciłam, niosąc dwie butelki dość zimnej coli, zauważyłam, że na naszym posłaniu zaczął się ruch. Ludzie podzieleni na dwie grupy, damską i męską, zasiedli kręgiem wokół plastikowych miednic, z których wyciągali kawałki mięsa i zajadali z apetytem.

- Madame - na mój widok kobiety zamachały ogromnym kozim gnatem. - Chodź jeść!
- Dziękuję! Nie jestem głodna - odparłam, bo w tym upale nie mogłam sobie wyobrazić przełknięcia nawet najmniejszego kawałka jedzenia. Z butelką coraz cieplejszej coca-coli, ułożyłam się z powrotem na materacu.
- I co? - zainteresował się P. - znalazłaś jakiś wiatr?
- Tak - odparłam z przekąsem - taki miły ciepły wiaterek. Jakby ktoś suszarkę do włosów włączył.
- Zawsze myślałem, że lubię ciepło - westchnął P. - Chyba będę musiał zmienić zdanie.
- Ciepło to ja nadal lubię, ale tego nie określiłabym tym słowem. Nawet gorąco to chyba za słabo powiedziane.
- Fakt. Ciekawe jak długo tu będziemy.
- Mam nadzieję, że jeszcze trochę, tak gdzieś po trzeciej powinno się ochłodzić.
- No nie wiem, popatrz, kierowca już się podnosi.
- O nie - jęknęłam. - Przecież teraz w tym samochodzie będzie ze sto stopni!

Niepotrzebnie się jednak zmartwiłam, bo kierowca wcale nie chciał, byśmy ruszali. To znaczy, on owszem, wsiadł do samochodu i odjechał, ale wszyscy pasażerowie pozostali na swoich miejscach. Spokojnie myli ręce wodą przyniesioną przez jakiegoś chłopca w plastikowych czajnikach.

- Dokąd on pojechał? - spytałam siedzącego najbliżej nas żołnierza.
- Nie bój się, zaraz wróci - zaśmiał się. - Musi załatać koło, żebyśmy mieli na wszelki wypadek.

Nie było go czterdzieści minut, w trakcie których obserwowałam świat, leżąc na przydrożnym materacu, gdzieś w głębi Mauretanii. Pomyślałam o tym, co robiłabym, gdybym teraz była w Warszawie i wydało mi się to tak niewiarygodnie dziwne i dalekie, jak spacer po księżycu. Nie zdążyłam jednak bardziej zagłębić się w kosmicznych rozważaniach, bo moją uwagę przykuł samochód, który zatrzymał się tuż koło nas. Był to zwyczajny osobowy samochód, tak jak nasz  wyładowany do granic możliwości. Tym co stanowiło o jego niezwykłości nie była ósemka pasażerów z trudem wysypująca się z wnętrza, ale zawartość bagażnika. Gdy wszyscy ludzie opuścili już pojazd, kierowca otworzył klapę i ku mojemu zdumieniu, zaczął wypuszczać upchnięte tam kozy.

kozy na postoju


- Popatrz! - zawołałam. - Rany! Ile ich tam jest! - Raz, dwa, trzy - P. aż usiadł ze zdumienia.- Trzy małe i dwie dorosłe. To cud, że mu się tam nie podusiły.
- Fakt, ale te przynajmniej teraz mogą sobie pobiegać, a popatrz na te na dachu. Sama nie wiem, które mają gorzej.

Bo pięć kóz w bagażniku, to nie było wszystko. Na dachu, związane w workach jak balerony, leżały jeszcze dwa zwierzaki. Biedaczki, nie mogły zrobić najmniejszego ruchu, z worków wystawały im tylko głowy. Teraz, gdy zobaczyły brykające wkoło samochodu koleżanki, zaczęły rozpaczliwie beczeć.

- Barbarzyńcy - mruknął P. - Ale co się dziwić - dodał po chwili namysłu, my jedziemy w niewiele lepszych warunkach.
- No właśnie - zaczęłam się zastanawiać. - Oni traktują zwierzęta gorzej niż my, ale i z sobą się nie cackają. Więc może stosunkowo wychodzi na to samo.
- To znaczy?
- My troszczymy się o zwierzęta mniej niż o ludzi - zaczęłam tłumaczyć moją teorię. - Powiedzmy, że traktujemy je o połowę gorzej. I oni też, pięćdziesiąt procent mniej uwagi poświęcają zwierzęciu niż człowiekowi. Nie można więc powiedzieć, że są źli i nieczuli. Bo stosunkowo są tacy sami jak Europejczycy.
- Tylko poziom wyjściowy mają inny?
- No właśnie! A skoro siebie nie rozpieszczają, to nie możemy wymagać, żeby dla zwierząt byli lepsi. Jak im się podniesie standard życia, to i zwierzętom się poprawi. Transakcja wiązana.
- Może masz rację - zgodził się P. - Ale jednak ciężko mi słuchać tego żałosnego beczenia.
- Mnie też - zgodziłam się. - Ale pomyśl o tym, w jakiej pozycji ty sam będziesz jechał przez następne parę godzin.
- No właśnie! Jak myślisz, ile jeszcze nam zostało?
- Policzmy. Wczoraj jechaliśmy ze cztery godziny i dziś też. Powinniśmy być mniej więcej w połowie drogi.
- Czyli granicę przekroczymy dopiero jutro rano.
- A wtedy nasze wizy będą już nieważne - zasępiłam się.
- I tak nic teraz na to nie poradzimy - słusznie zauważył P. - Patrz, kierowca wrócił i macha do nas, chyba trzeba się zbierać.

Wsiadanie do pojazdu wychodziło nam coraz sprawniej i już po kilku minutach byliśmy gotowi do odjazdu. Kiedy ruszyliśmy, pojawił się nowy kłopot, bo siedzący koło mnie żołnierz postanowił zdjąć buty. Rozumiałam go w zupełności, mnie gorąco było w japonkach, a on miał na nogach glany, niemniej jednak problem był. I wcale nie chodziło o zapachy, bo o dziwo żołnierskie obuwie nie śmierdziało. Ale było wielkie. Próby postawienia butów na podłodze koło naszych nóg spełzły na niczym, bo tyle wolnej przestrzeni nie było. Wspólnymi siłami, walcząc z buciorami dobre dziesięć minut, udało nam się wreszcie jakoś je upchać. Jeden glan wylądował za siedzeniem żołnierza, a drugi został wciśnięty między P. i jego sąsiadkę. Zadowolony żołnierz postanowił nawiązać z nami bardziej przyjacielskie kontakty i rozpoczął pogawędkę.

 
znów w drodze

- Czy Polska jest duża? - spytał - Średnia. Jak na Europę, dość duża, ale od Mauretanii mniejsza.
- A ile dni potrzeba, żeby przejechać z jednego końca w drugi?
- Dni? Jeden wystarczy - zaśmiałam się.
- Jeden?! - żołnierz nie mógł wyjść ze zdumienia. - To musi być bardzo mały kraj. Przez Mauretanię jedzie się czasem ponad cztery dni! - dodał z dumą.
- Tak...

Gawędziliśmy sobie jeszcze chwilę, aż dojechaliśmy do stacji benzynowej. Tu okazało się, że w tej podróży nic nie może odbyć się tak po prostu. Każda, nawet najzwyklejsza czynność robiła co mogła, żeby zapisać się w mojej pamięci. Na przykład tankowanie. Niby nic prostszego, podjeżdża się do stacji, odkręca wlew paliwa... No właśnie. Po kilkunastu próbach i bezowocnej szamotaninie z korkiem, kierowca poszedł po pomoc.

- Pewnie koło odpadając walnęło w to miejsce, wgniotło się i nie można teraz otworzyć - powiedział P.
- Świetnie!

to inna stacja benzynowa, ale też w Mauretanii

Pracownik stacji, który przyszedł po chwili z kierowcą, nie próbował żadnych subtelnych metod. Przyniósł wielki łom i zaczął nim walić w karoserię tak, że aż podskakiwaliśmy na naszych siedzeniach. Po kilku minutach, zabieg przyniósł pożądany skutek i kierowca zaczął lać paliwo do baku. Przyglądałam się temu pilnie, bo po tym wszystkim obawiałam się, że benzyna będzie wyciekać wprost na mnie. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i kolejna godzina drogi upłynęła nam szczęśliwie. A potem złapaliśmy gumę...

- Dobrze, że na poprzednim postoju załataliśmy tamto koło - powiedział żołnierz. - Teraz spokojnie możemy jechać do najbliższego miasteczka i tam poszukać wulkanizatora.

Tak też zrobiliśmy. Miasteczko składało się z jednej ulicy, przy której było mnóstwo sklepów i jeszcze więcej ludzi.
- Handel w mieście zamarł kompletnie - zaśmiał się P.
 
Rzeczywiście, wszyscy porzucili robienie zakupów i oddali się przyglądaniu dwójce dziwnych białych ludzi
- Proszę bardzo, niech się gapią - zgodziłam się. - Tylko najpierw niech mi dadzą coli.
- Czekaj, zaraz przyniosę - P. podszedł do najbliższej budki z napojami.

Ludzie jakby ocknęli się i powrócili do swoich zajęć. A my usiedliśmy na stojącym przy drodze łóżku (bardzo praktyczna rzecz) i powoli piliśmy chłodny napój.

- Myślisz, że przed nocą uda nam się gdzieś dojechać? Tak, żeby był hotel i prysznic i toaleta?
- Mam nadzieję. Jezu, ale bym się chciał umyć.
- Wyobraź sobie, kąpiel, czyste ubranie, zimne piwo i wygodne łóżko.
- Z tym piwem to się trochę zagalopowałaś.
- No dobra, to bez piwa, może być cola - zgodziłam się. Ale z prysznica nie zrezygnuję.
- Nie będziesz musiała.
- Ale będzie super! I to może już za parę godzin.

Co za szczęście, że nie wiedziałam wtedy, że podróż, która chce być pisana przez duże "P" nie może skończyć się tak po prostu. I żeby stać się podróżą życia musi dostarczyć jeszcze wielu wrażeń. No, ale kiedy czekaliśmy na powrót kierowcy od wulkanizatora, byliśmy w drodze dopiero dwadzieścia cztery godziny i nasza wiedza o podróży prawdziwej była jeszcze bardzo niewielka.

Następne parę godzin znów jechaliśmy bez przeszkód. Krajobraz cały czas był raczej pustynny, ale teraz zaczęły pojawiać się skaliste góry i od czasu do czasu oazy z palmami i szałasami. No i oczywiście wszędzie pełno było foliowych torebek. Jeszcze dziś, gdy pomyślę o Mauretanii, przed oczyma wirują mi niebieskie reklamówki, unoszone przez wiatr razem z tumanami piasku. I chyba nie potrafię wyobrazić sobie jak tu było przed erą plastiku, to musiał być zupełnie inny kraj.

Aż do siódmej wieczorem zatrzymaliśmy się tylko raz, żeby w jakiejś maleńkiej, zapomnianej przez Boga i ludzi wiosce, zostawić antenę satelitarną, jedną z tych, które wieźliśmy na dachu.

gdzieś w tej okolicy zostawiliśmy antenę satelitarną

A kiedy już byłam pewna, że jesteśmy niedaleko celu i niedługo ta męcząca podróż dobiegnie końca, nastąpił kolejny postój. Kierowca ponownie poszedł szukać wulkanizatora, a my rozłożyliśmy się na ułożonych na poboczu materacach.

- Czy nie wydaje ci się to dziwne? - spytałam podejrzliwie. - Do granicy powinno być jeszcze trochę ponad sto kilometrów. Po co robić postój? Przecież niedługo dojedziemy do celu.
- Nie wiem - P. najwyraźniej nie zamierzał wytężać umysłu. - Dla mnie liczy się tylko to, że mogę wyprostować nogi. I że ten materac jest bardzo wygodny. Chyba się trochę zdrzemnę. Obudź mnie jak będziemy odjeżdżać.

Z braku towarzystwa do rozmowy, postanowiłam się trochę przejść. Za pomocą baloników i gumy do żucia zaprzyjaźniłam się z kilkoma dzieciakami, obejrzałam mrożącą krew w żyłach scenę ładowania kóz na dach minibusu, po czym wróciłam i wyciągnęłam się na materacu.
 
mauretańskie dzieciaki lubią i cukierki i pozowanie do zdjęć

- Dokąd jedziecie? - zagadnął leżący obok człowiek. Był to pasażer z fotela koło kierowcy - ogromny, bardzo czarny mężczyzna, szczelnie owinięty w błękitną szatę. Swym wyglądem budził respekt, ale kiedy zaczęliśmy rozmawiać, okazał się bardzo miłym, bezpośrednim człowiekiem.
- Ja też jadę do Bamako - powiedział, kiedy wyjawiłam mu cel naszej podróży. - Jak chcecie, możemy jechać razem.
- Ale to chyba daleko - zaczęłam niepewnie. - Nie planujesz po drodze żadnego postoju? Przed granicą albo już w Mali, w Nioro?
- Nie, a po co! Tym samochodem dojedziemy prawie do granicy, trzeba będzie tylko znaleźć jakiś transport na ostatnie kilkadziesiąt kilometrów do Nioro, a stamtąd to już bez problemu jedzie się autobusem. Pięć, sześć godzin i jesteśmy w Bamako. To jak? Jedziecie ze mną?

Bamako - odległy o miliony lat świetlnych cel naszej podróży


- Co o tym myślisz? - spytałam P. - Nie wiem, ale jeśli to rzeczywiście tak niedaleko, to chyba warto pojechać. I tak zmarnowaliśmy już sporo czasu, może uda się trochę nadrobić.
- Może - zgodziłam się bez przekonania. - Ale podejmiemy decyzję potem, dobra?
- Oczywiście, zobaczymy kiedy dojedziemy i w jakim będziemy stanie.

Kolejny postój nastąpił trzy godziny później. Zatrzymaliśmy się w dziwnej wiosce, składającej się z długich rzędów mat ułożonych po obu stronach szosy. Za nimi ustawione były drewniane, kryte liśćmi palmowymi, wiaty, w których mieszkańcy wioski przygotowywali dla zdrożonych podróżnych herbatę i kozie mięso. Ponieważ była już ciemna noc, ci, którzy nie byli akurat zajęci obsługiwaniem klientów, spali na matach tuż koło garnków z jedzeniem.

Początkowo nie chciałam się kłaść, zła, że znów przerywamy podróż.
- Przecież jesteśmy już niedaleko - marudziłam. - Tam gdzieś jest miasto z prawdziwym hotelem, z wodą i toaletą.
Z jakąś irracjonalną nadzieją, że jeśli się nie położę, to postój zaraz się skończy, siedziałam na macie, tępo wpatrując się w ciemność. Jednak kiedy kierowca, z troską w głosie, powiedział:
- Madame, połóż się, trzeba spać, już późno - poddałam się.
- Zdaje się, że i tę noc przyjdzie nam spędzić pod rozgwieżdżonym mauretańskim niebem - szepnęłam do P. Oczywiście nie doczekałam się odpowiedzi, bo mój przyjaciel od dawna już smacznie spał, pochrapując lekko.
- Znikąd zrozumienia - westchnęłam podnosząc się. Postanowiłam znaleźć jakiś ciemny kąt, aby oddać się czynnościom fizjologicznym. Przez cały dzień nie myślałam o tym, ale teraz, kiedy przypomniałam sobie, że ostatni raz korzystałam z toalety rano na pustyni, czyli jakieś szesnaście godzin wcześniej, poczułam zdecydowaną potrzebę. Na szczęście wystarczyło odejść kilka metrów od naszych posłań, by znaleźć się w miejscu absolutnie pustym i ciemnym.

Po powrocie ułożyłam się na swojej macie pomiędzy P. i żołnierzem i przez pewien czas obserwowałam otaczającą mnie egzotykę. Większość, tak podróżnych, jak i mieszkańców wioski, już zasnęła i wkoło zapanował dziwny spokój. Słychać było jedynie szczęk naczyń zbieranych przez kilkunastoletniego chłopca i cichy głos radia. Monotonnie wyśpiewywane sury Koranu, czerń nocy i senność zaczęły tańczyć wokół mnie, sama już nie wiedziałam czy to sen czy jawa. Czy naprawdę słyszę zawodzący śpiew, czy śni mi się ten milion gwiazd? A kiedy już byłam pewna, że jestem Szeherezadą i że za chwilę zatańczę taniec brzucha dla pięknego czarnookiego szejka owiniętego w błękitną szatę, przeraźliwy, świszczący szept, przywrócił mnie na ziemię. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak śpiąca przede mną kobieta w średnim wieku, unosząc się na łokciu budzi swoją sąsiadkę.

- Masuda! Masuda! - wołała, trąc zaspane oczy. Luźna kolorowa sukienka zsunęła się jej z ramion, obnażając ogromną obwisłą pierś. Najwyraźniej w tym muzułmańskim kraju nagi biust nie jest powodem do wstydu, bo kobieta nie podjęła nawet trudu zakrycia go, całą uwagę skupiła na budzeniu śpiącej tuż obok Masudy. W końcu udało się. Dziewczyna podniosła się ze swojego posłania, na którym, jak się okazało spało razem z nią kilkumiesięczne niemowlę, szczelnie okryte matczyną suknią.

Starsza kobieta, matka czy może szefowa Masudy, pokazała jej głową siedzącego kilka posłań dalej mężczyznę i z powrotem się położyła. Dziewczyna zaś podeszła do stosu miednic, z jednej z nich wyciągnęła kawałek koziego gnata, rzuciła na talerz i bez słowa podała mężczyźnie. Potem wróciła do dziecka, któremu pewnie zrobiło się zimno bez mamy, bo zaczęło cicho kwilić. Masuda podała mu pierś, przykryła sukienką i zasnęła. Postanowiłam pójść w jej ślady, ale zanim mi się to udało, usłyszałam:
- Masuda! Masuda!

Znów zobaczyłam podpierającą się na łokciu półnagą starszą kobietę, dziewczynę podającą podróżnemu mięso i kręcące się niemowlę. Trzeci raz, który nastąpił po kilkunastu minutach, różnił się od dwóch poprzednich tym, że Masuda zamiast jedzenia przygotowała herbatę. Za każdym razem bez słowa sprzeciwu wstawała ze swojego posłania i spełniała polecenia starszej kobiety.

- Ja na jej miejscu udusiłabym tę cycatą babę gołymi rękami - pomyślałam, kiedy po raz kolejny rozległo się świszczące: "Masuda! Masuda!". - Sama by się choć raz podniosła i dała dziewczynie trochę pospać. A może to jej niewolnica? - zaczęłam się zastanawiać. Kilka razy słyszałam, że bogate Mauretanki zajmują się w życiu jedynie jedzeniem i tyciem, a całą pracę wykonują za nie gorzej urodzone niewolnice. Czyżbym patrzyła właśnie na jedną z nich? Zanim jednak udało mi się nad tym głębiej zastanowić, zmęczenie wzięło górę i zasnęłam głębokim snem.

Obudziłam się o ósmej rano. Słońce świeciło już dość mocno, a wokół mnie tętniło życie. Mieszkańcy wioski uwijali się jak mróweczki, parzyli herbatę, gotowali mięso, biegali w tę i z powrotem, obsługując podróżnych, którzy posilali się przed dalszą drogą.

- Będziesz coś jeść? - spytał mnie P.
- Jakoś nie jestem głodna - odparłam. - W ogóle mam wrażenie, że zanikły mi w tym kraju wszelkie potrzeby fizjologiczne, do toalety nie chodzę, nie jestem głodna, choć ostatnio jadłam wczoraj rano. Tylko pić mi się chce.
- Mnie też. Właściwie zjeść też bym coś mógł, ale nie chcę tej kozy. Mam nadzieję, że dojedziemy gdzieś w końcu i uda mi się niedługo kupić coś innego.
- Ja już nie mam takich głupich nadziei....
 
gdzieś w Mauretanii


Okazało się jednak, że tym razem naprawdę byliśmy blisko celu. To znaczy, nie końca podróży, ale miejsca, w którym należało się przesiąść. Po godzinie jazdy, zatrzymaliśmy się na czymś w rodzaju parkingu.
- My jedziemy dalej prosto - powiedział kierowca, wdrapując się na dach po nasze plecaki. - A wy musicie skręcić w prawo, tamta droga prowadzi do granicy.
- Daleko to?
- Czterdzieści kilometrów.
- Hm, piechotą raczej nie damy rady - odwróciłam się do P. - Musimy znaleźć jakiś samochód.
- Za chwilę - odparł. - Zaraz będę się tym martwił, ale najpierw idę po bułkę, tam jest sklep. Chcesz coś?
- Colę.
- Dobra, zaraz wracam.

Usiadłam na leżącym na pylistej ziemi plecaku i już zamierzałam się oddać zamartwianiu, kiedy podszedł do mnie jeden ze współpasażerów - ten duży mężczyzna, który tak jak my, jechał do Bamako.

- Znalazłem transport do Nioro - powiedział. - Tamtą toyotę - pokazał stojący nieopodal samochód. Jeśli chcecie, to zaraz możemy jechać. Tylko wy i ja.
- Nikt więcej? - spytałam zdumiona. - W takim dużym aucie tylko nasza trójka?
- Plus kierowca.
- Naprawdę?!
- Tak.
- To jedziemy! Chodź szybko! - zawołałam do wracającego z bagietką P.
- Co się stało?
- Pojedziemy tym cudownym, ogromnym samochodem aż do Nioro. Masz pojęcie?! Tylko my i Duży Człowiek! Żadnych pasażerów więcej!
- Niemożliwe.
- Możliwe - zaśmiał się mężczyzna. - A jak się pośpieszymy, to w Nioro złapiemy autobus i popołudniu będziemy już w Bamako.
- O rany... - rozmarzyłam się.

Przeładowanie bagaży i pożegnanie się z pozostałymi pasażerami zajęło chwilkę i już kilka minut potem jechaliśmy w stronę malijskiej granicy, rozkoszując się komfortowymi warunkami. Radość trwała dziesięć minut, w czasie których dotarliśmy do najbliższego miasteczka. Tam dosiadł się do nas jakiś ważny pasażer, po którego podjechaliśmy pod sam dom. Zajął miejsce koło kierowcy, a Duży Człowiek przesiadł się do nas. Zrobiło się trochę ciaśniej, ale trzy osoby na tylnym siedzeniu, to jak na afrykańskie warunki, wciąż sytuacja luksusowa. Niestety, zanim udało nam się opuścić miasto, zatrzymali nas kolejni, stojący przy drodze ludzie.

- Jezus Maria! Oni wszyscy zamierzają z nami jechać?! - jęknął P.

Na szczęście okazało się, że z otaczającej auto grupki, w podróż wybiera się jedynie para staruszków, pozostali, to odprowadzająca ich rodzina. Kilku mężczyzn, wraz z kierowcą szybko ułożyło na pace samochodu różne tobołki, a na końcu umieścili tam też starszą kobietę. Jej mąż miał jechać w środku, razem z nami na tylnym siedzeniu.

- Chyba wolałabym siedzieć tam gdzie ona - mruknęłam. - Na tych bagażach można się całkiem wygodnie ułożyć, a tu będzie okropnie ciasno.
- Co ty! - zaprotestował P. - Tam będzie strasznie wiało. Cała byłabyś w piachu i kurzu. A tu nie będzie tak źle, ten dziadek jest malutki i chudziutki.
- O! - roześmiałam się. - Zafrykanizowałeś się już zupełnie! Jeszcze kilka dni temu nie potrafiłeś sobie nawet wyobrazić czterech osób na jednym siedzeniu, a teraz proszę!

Staruszek rzeczywiście był suchutki i nie bardzo powiększył ciasnotę w samochodzie. Robił jednak, co mógł, żeby zapisać się w mojej pamięci, jako najbardziej uciążliwy współpasażer. Natychmiast po wyruszeniu, zaczął zabawiać wszystkich rozmową. Nie wiem skąd w tym drobniutkim ciele brało się tyle siły, ale kiedy ryknął pełną piersią, to aż podskoczyłam. To znaczy podskoczyłabym, gdybym miała choć milimetr miejsca. W zaistniałych warunkach mój skok był jedynie wewnętrzny.

- Matko Boska! Niech on przestanie mi się drzeć prosto do ucha!
- Niezły jest! - powiedział z podziwem P.

Chwilę później okazało się, że głośne mówienie to nie najgorszy punkt w repertuarze dziadka. Znacznie ciekawiej zrobiło się, gdy do opowieści przyłączył się kierowca. Najwyraźniej mówił coś bardzo zabawnego i zaskakującego, bo staruszek najpierw zaczął się trząść i kwiczeć ze śmiechu, a potem wydał z siebie przeraźliwie głośny pisk, który przewiercił mi mózg na wskroś.

- Szkoda, że nie wzięłam ze sobą dyktafonu - powiedziałam, kiedy już ochłonęłam po doznanym wstrząsie.
- Szkoda - przytaknął P. - Zapiszczeć tak wysokim tonem w życiu mi się nie uda, nikt nie zrozumie, jaki to porażający dźwięk.
- Myślisz, że on w ten sposób wyraża swoje zdziwienie? - spytałam zasłaniając ucho, w które znów wwiercał się straszliwy pisk.
- Chyba tak, bo przy okazji robi takie okrągłe oczy.
- Ile jeszcze może być do granicy? Ja tego długo nie zniosę, dostanę trwałego uszkodzenie słuchu. Naprawdę wolałabym jechać na pace.
- Miało być kilkadziesiąt kilometrów, ale nie wiem czy możemy im wierzyć.
- Tu trochę odpoczniemy - przerwał nam rozważania kierowca. - Możecie poleżeć tam w cieniu - pokazał na maty rozłożone pod daszkiem, po drugiej stronie szosy. - A potem zmienimy samochód i pojedziemy do Nioro.
- Zmienimy samochód? - spytałam podejrzliwie. - Dlaczego?
- Wszystko jest w porządku - zamiast kierowcy odpowiedział Duży Człowiek. - Po prostu, ten nie może przekraczać granicy. Dostaniemy inny, ale też wygodny.
- Najważniejsze, że też wygodny - zaśmiałam się. - A ci starsi państwo też z nami pojadą?
- Nie, oni zostają tu.
- Chwała Bogu - pomyślałam i poszłam do P., który już zdążył rozłożyć się na matach. Obok niego, pod sąsiednim daszkiem siedziała bardzo malownicza grupka, złożona z kobiet i dzieci w różnym wieku. Ze swoimi wielkimi czarnymi oczami, włosami zaplecionymi w setki warkoczyków, połyskliwą biżuterią i kolorowymi zwiewnymi szatami, wyglądały tak pięknie, że nie mogłam powstrzymać się od zrobienia im kilku zdjęć. Najpierw postanowiłam zaprzyjaźnić się z dziećmi moją wypróbowaną metodą.

- Dmuchaj - podałam P. czerwony balonik, a sama zaczęłam wyciągać z torby cukierki i lizaki. Po paru minutach  bez problemu mogłam obfotografować wszystkie siedzące obok nas dzieci. I nie tylko, co chwila, jak spod ziemi, pojawiały się nowe. Sprytny, mniej więcej siedmioletni chłopiec, pozbierał chyba wszystkie wioskowe niemowlęta. Ustawiał je po kolei do fotografii, twierdząc, że to jego młodsze siostry i bracia. Po każdym zdjęciu wyciągał rękę po kolejnego cukierka, w pełni przekonany o tym, że uczciwie na niego zapracował. I w sumie miał rację, to dzięki niemu mam w albumie sporą kolekcję mauretańskich portretów.
 
dwunasty brat sprytnego chłopca


- Jedziemy - głos kierowcy przerwał mi ciekawe zajęcie. - Musimy się pospieszyć, bo jeszcze przed południem chcę wrócić do domu. 
- To musi być już naprawdę niedaleko - powiedziałam spoglądając na zegarek. - Zaczynam się trochę denerwować. Jeszcze nigdy nie przebywałam w żadnym kraju bez ważnej wizy. Myślisz, że będą problemy?
- Nie ma pojęcia. Ale mamy przecież numer do Ahmada, a w razie czego zawsze możemy im zapłacić.
- Ja jakoś nie umiem dawać łapówek.
- To ja dam, będzie dobrze.
- Oby - westchnęłam wsiadając do samochodu.
- Nie ma się co martwić na zapas - stwierdził P. - Lepiej się ciesz, że znów mamy luźno.
- I cicho - dodałam
- No właśnie.

Przez następne pół godziny jechaliśmy bez przeszkód, tylko dwa razy zatrzymały nas kontrole drogowe. Nie denerwowałam się tym, bo zdążyłam już przywyknąć, wiedziałam, że to rutynowe sprawdzanie dokumentów, które towarzyszyło nam przez cały czas podróży przez Saharę Zachodnią i Mauretanię.

już niedaleko do Mali...

Gdy po raz trzeci zatrzymaliśmy się przy stojącym na poboczu rozwalającym się stoliku, kierowca powiedział:
- No, to jesteśmy w Mali. 
- Słucham? - byłam pewna, że nie zrozumiałam.
- To jest malijski strażnik graniczny - kierowca wskazał zbliżającego się do nas mężczyznę.
- Jak to?! A gdzie wyjazd z Mauretanii?
- Tam, gdzie kontrolowano nas ostatnio.
- Niemożliwe, tak po prostu?! Bez problemów, bez dzwonienia do Ahmada i dawania łapówki? Tak zwyczajnie wypuścili nas bez ważnej wizy?- nie mogłam wyjść z podziwu.
- No widzisz - ucieszył się P. - I po co było się denerwować?
- A skąd mogłam wiedzieć, że oni tak wszystko olewają?! - oburzyłam się. - Wszędzie się mówi, że szukają byle przyczyny, żeby wyciągnąć od ludzi kasę. A tu mieli powód jak złoto i nic!
- Nie można wierzyć we wszystko, co mówią - pouczył mnie P. - Ale jeśli koniecznie chcesz kłopotów, to jeszcze wszystko przed nami. Przypominam ci, że nie mamy wizy malijskiej.
- Fakt, trzeba powiedzieć temu strażnikowi. Chcielibyśmy wyrobić wizy -  oznajmiłam,  podając przez okno nasze paszporty i uśmiechając się najładniej jak umiałam.
- Teraz? - zmęczonym głosem odpowiedział mężczyzna. Jego twarz zdawała się mówić " O nie! tylko nie wizy! Nie zamierzam nic robić w tym skwarze."
- Chyba teraz - odpowiedziałam niepewnie. - Potrzebujemy je, żeby wjechać do Mali.
- A nie moglibyście ich wyrobić w Nioro? - spytał z nadzieją pogranicznik.
- Nie wiem. Można tak?
- Tak, tak! - mężczyzna wyraźnie się ożywił. - Jedźcie na komisariat w Nioro, tam wam wystawią wizy - szybko oddał nam paszporty, nawet ich nie otwierając. - Odjazd - machnął ręką i z wyraźną ulgą opadł na krzesło stojące koło stolika.
- Dziwnie się przekracza te afrykańskie granice - westchnęłam, zamykając okno i chowając paszporty.

Mali!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz