czwartek, 13 marca 2014

Obiady czwartkowe


W Warszawie wiosna zagościła na dobre, mogę więc już spokojnie i bez dygotania powrócić do wspomnień z „ciepłego” kraju.  O tym, jaka pogoda panuje w indyjskim mieście Dardżyling, w lutym najlepiej powie Wam zdjęcie tej małej hinduskiej turystki, którą spotkaliśmy koło japońskiej świątyni pokoju.

 


                Nie będziecie się  więc dziwić, jeśli napiszę, że naszym ulubionym daniem przez te kilka dni spędzonych w lodowatym klimacie był rosół z kurczaka z makaronem, warzywami i dużą ilością kolendry. Pachnący, gorący i pyszny. Deser też chcieliśmy mieć ciepły, dlatego zamiast typowo indyjskich  specjałów, po rosole jadłam murzynka polanego wrzącą czekoladą.



Ta kulka lodów, która towarzyszyła ciastu, była nieistotna, pod wpływem gorącego sosu rozpuszczała się natychmiast i jadło się cieplutki – to najważniejsze! – murzynek w czekoladowo-waniliowej otulinie.

                Na szczęście chłody skończyły się, gdy tylko zjechaliśmy jakieś 1,5 tysiąca metrów niżej, z Himalajów do Kalkuty. Tam można już było raczyć się prawdziwymi zimnymi lodami. Specjalnością Bengalu Zachodniego są szafranowe lody kulfi. My kupiliśmy je w maciupeńkiej cukierence tuż obok naszego hotelu. Sklepik był tak maleńki, że sprzedawca musiał się do niego dostawać po drabince i zeskakiwać z lodówki na 20 cm² wolnej powierzchni podłogi, która była jego stanowiskiem pracy. Może gdybyśmy jedli kulfi w prawdziwej kawiarni to wyglądałyby one inaczej, ale w wersji ulicznej był to gruby plaster mocno zamrożonych lodów o barwie szafranu.


             
   Pewnie wiecie o tym, że w egzotycznych krajach powinno się unikać jedzenia surowych owoców i mrożonego nabiału, czyli lodów. My też o tym wiedzieliśmy, ale czego się nie robi, żeby poznać wszystkie smaki odwiedzanego miejsca.  Skutki? No cóż, jeśli macie stalowy żołądek to nic Wam nie będzie J

                A po powrocie do domu postanowiłam podjąć gości innym indyjskim deserem. Lista potrzebnych do jego wykonania produktów, składająca się z marchewki i skondensowanego mleka nie brzmi może jakoś wybitnie, ale zapewniam Was, że wszyscy wylizywali miseczki. Długo gotowane mleko przemienione w kajmak z aromatem kardamonu i posypką pistacjową jest naprawdę pyszne (oczywiście jak zwykle, służę przepisem).


           
     W książce kucharskiej napisane było, że deser należy posypać płatkami jadalnego srebra. Ja co prawda nie dysponowałam takowym, ale na deser po deserze podałam srebrne perełki, godne stołu maharadży. Kupiłam je w sklepie ukrytym w pajęczynie wąskich uliczek starego Waranasi.

 
Siedzący po turecku sprzedawca oszołomił mnie wielością srebrnych smakołyków – spróbowałam i błyszczące goździki i lśniący kardamon i połyskujące daktyle, w końcu kupiłam odświeżające oddech perełki o smaku mięty (choć niektórzy twierdzą, że to raczej domestos L) i srebrne łezki, w których wnętrzu kryją się ziarna anyżu.


a miseczka też indyjska, z liścia
 
                 Garstka takich precjozów po obiedzie i już można iść do alkowy, gdzie czeka Maharadża…

3 komentarze:

  1. Ja po garstce takich precjozów miałam ochotę na większą ilość wina :) Zaiste Tik-Tak przy nich to słaby dropsik.

    OdpowiedzUsuń
  2. Smaczne te szafranowe lody czy takie sobie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trudno stwierdzić właściwie. Mają chyba potencjał, ale były zbyt zmrożone, żeby poczuć smak.

      Usuń