niedziela, 24 listopada 2013

Karuzela - Kilimandżaro


Karuzela, karuzela
Na mym blogu co niedziela…

Ten mały biały placuszek, gdzieś hen daleko, to cel mojej wyprawy i bohater dzisiejszej opowieści, czyli najwyższy szczyt Afryki – Jego Wysokość Kilimandżaro

                Na Kilimandżaro wchodzi się powolutku.
- Pole pole! (czyli: powoli! w języku suahili) – upomina przewodnik tych, którzy wyrywają się zbytnio do przodu. Nie ma się dokąd spieszyć. Trasa podzielona jest tak, że jednego dnia pokonuje się wysokość ok. tysiąca metrów.

Takie małpy można spotkać w niższych partiach Parku Kilimandżaro

 Idąc powoli wygodną i niestromą ścieżką, zajmuje to kilka godzin. I tak jest dobrze, powolne wspinanie się pozwala uniknąć choroby wysokościowej. A w tej wędrówce to ona jest naszym głównym wrogiem. Poza nią turysta decydujący się na zdobycie Kilimandżaro nie ma żadnych zmartwień. Trasa jest łagodna, bagaże niosą tragarze, a na postoju czeka dach nad głową i gorący posiłek.

Przed rozpoczęciem wyprawy tragarze ładują bagaże i sprzęt do worów

A nawet więcej. Kucharze, tragarze i kelnerzy, którzy z miejsca poprzedniego noclegu wyruszają znacznie później niż turyści, bo muszą posprzątać po śniadaniu, do następnego obozu przybywają na tyle wcześnie, że gdy dumna z pokonania kolejnego etapu polska podróżniczka dociera na miejsce, czeka już na nią miska z ciepłą wodą.

Wychodzą później, docierają na miejsce wcześniej niż turyści, a całą trasę pokonują, niosąc na głowie takie toboły

                Po myciu nadchodzi pora na popołudniową herbatkę. W jadalni kelnerzy stoczyli już walkę o to, który gdzie położy obrus i usadzi swoją grupę. Turyści uczą się szybko i już drugiego dnia wiadomo, że dla nas jest czerwony obrus w kratkę, niebieski czeka na Francuzów, a zielono-brązowe paski należą do pary Izraelczyków. Wszyscy więc zasiadają, gdzie powinni i raczą się orzeszkami oraz herbatnikami, popijając gorącą herbatę, kawę lub czekoladę. To bardzo miła chwila, bo choć jesteśmy w Afryce, na wysokości 3 -4 tys. m n.p.m. wieczory są chłodne (a noce to już w ogóle).

Domki nie są oczywiście ogrzewane, więc nad ranem trochę się marznie
Tak jest w łazience o szóstej rano, potem wstaje afrykańskie słońce i znów jest ciepło

                Po podwieczorku jest czas na odpoczynek i wykorzystanie ostatnich chwil dziennego światła. A potem kelner anonsuje kolację. Jest i zupa i drugie danie i deser. Wszystko dobre. A do tego posiłki są urozmaicone – a przecież kucharz dysponuje tylko tym, co zabrał z miasta, po drodze nie ma sklepów ani żadnego innego punktu zaopatrzenia.

Nie ma wątpliwości, że jesteśmy już bardzo wysoko

                Chyba nie wie o tym jedna pani z sąsiedniego obrusa, która oznajmia swojemu kelnerowi, że jutro przed obiadem życzy sobie dostać orzeszki. Patrzę na chłopaka, który chwile wcześniej na błysk wypolerował sztućce tej pani, a serwetkę przy talerzu udrapował w kształt łabędzia (a przypominam, że jesteśmy w trakcie wyprawy wysokogórskiej i przekroczyliśmy już wysokość 3 tys. m n.p.m.) i w myślach pomagam tej pani nabrać rozpędu w biegu do miasta po wór orzeszków. 2 tys. m w dół. A potem tobół na plecy i 2 tys. m w górę…

                No dobra, ulżyłam sobie i mogę wrócić do głównego wątku. Wchodzimy na Kilimandżaro. My, bo w pojedynkę się nie opłaca. Ci wszyscy kelnerzy, kucharze i tragarze, którzy oprócz bagaży turysty niosą też garnki, obrusy, termosy, czekoladę w proszku… Dla jednej osoby to bez sensu.

Najpierw tą wąską dróżką, a potem stromo w górę, aż na szczyt

                Idziemy więc kilkuosobową grupą  i rozmawiamy o chorobie wysokościowej. To temat dominujący przez 5 dni pięcia się w górę oraz szóstego, gdy schodzi się już ze szczytu. Różnica jest tylko taka, że najpierw opowiada się o tym, co się czytało i słyszało, a podczas zejścia relacjonuje się własne przeżycia. Brzmi to jak wspomnienia z suto zakrapianej libacji. Ten wymiotował, tamten się zataczał. Jednemu zazieleniła się pustynia, inny znów dostał skrzydeł i chciał sfrunąć z wierzchołka góry. Ja nie miałam takich sensacyjnych doznań, ale i tak zdobywanie szczytu (5895 m n.p.m.) zapamiętam do końca życia. Nigdy przedtem ani potem nie byłam tak potwornie zmęczona. I to nie tylko dlatego, ze atak szczytowy zajął mi równe 12 godzin, licząc od wyjścia z ostatniej, leżącej na wysokości 5 tys. m  bazy, do powrotu do niej.

                Start odbył się zgodnie z planem o północy. Było ciemno i bardzo zimno, trzeba było założyć czapki, rękawiczki i kalesony.

Wyruszamy

Gęsiego, zygzakiem, z czołówkami na głowach ruszyliśmy „pole pole” ku upragnionemu szczytowi. Najpierw szliśmy wszyscy razem, ale już po około godzinie nasz wąż zaczął się rwać. Do szczytu – do którego ja doszłam o 8 rano – dotarliśmy rozczłonkowani na wiele podgrup. Ostatnie 200 metrów, właściwie po płaskim, z widocznym jak na dłoni słupkiem oznaczającym kres wspinaczki, to najdłuższe 200 metrów w moim życiu. Miało chyba ze 20 km! Dzieliłam je sobie na krótkie kawałeczki, takie po 10-15 m, pomiędzy którymi planowałam robić postoje. I co? I nie udało mi się przejść za jednym zamachem żadnego z tych odcinków. Po pokonaniu 5-6 m, zaczynałam sapać jak lokomotywa i czułam, że za żadne skarby świata nie zrobię ani jednego kroku więcej. Zatrzymywałam się więc i odpoczywałam kilka minut. A potem ruszałam dalej, bo przecież cel był tak blisko, na wyciągnięcie ręki…

To jedno z trzech zdjęć, jakie zrobiłam na górze. Na więcej nie wystarczyło mi sił…

Po 40 minutach takiej wędrówki byłam pewna, że jednak się nie da rady. I że nigdy nie dotrę do tego przeklętego słupka. Ale udało się! Na dowód tego, w mieszkaniu moich rodziców wisi na ścianie stosowny certyfikat, a w moim albumie znajduje się ta oto fotografia:

Ta ledwo stojąca na nogach bida z nędzą to ja J

2 komentarze:

  1. Zuch z Ciebie. A czy przypadkiem Kilimandżaro nie wygląda o wiele ładniej z dołu?

    OdpowiedzUsuń
  2. No cóż, na górze jest chyba ładnie. Tylko, że ja nie miałam zupełnie sił, żeby się przyglądać. Ale i tak dobrze, że zmobilizowałam się i zrobiłam zdjęcie. Dla niektórych to był zbyt duży wysiłek. A gdy ockneli się kilkaset metrów niżej, było już za późno...

    OdpowiedzUsuń