Karuzela, karuzela
Na mym blogu co niedziela…
Ten mały biały placuszek, gdzieś hen daleko, to cel mojej
wyprawy i bohater dzisiejszej opowieści, czyli najwyższy szczyt Afryki – Jego Wysokość
Kilimandżaro
Na
Kilimandżaro wchodzi się powolutku.
- Pole pole! (czyli: powoli! w języku suahili) – upomina
przewodnik tych, którzy wyrywają się zbytnio do przodu. Nie ma się dokąd
spieszyć. Trasa podzielona jest tak, że jednego dnia pokonuje się wysokość ok.
tysiąca metrów.
Takie małpy można spotkać w niższych partiach Parku
Kilimandżaro
Idąc powoli wygodną i
niestromą ścieżką, zajmuje to kilka godzin. I tak jest dobrze, powolne
wspinanie się pozwala uniknąć choroby wysokościowej. A w tej wędrówce to ona
jest naszym głównym wrogiem. Poza nią turysta decydujący się na zdobycie
Kilimandżaro nie ma żadnych zmartwień. Trasa jest łagodna, bagaże niosą
tragarze, a na postoju czeka dach nad głową i gorący posiłek.
Przed rozpoczęciem wyprawy tragarze ładują bagaże i
sprzęt do worów
A nawet więcej. Kucharze, tragarze i kelnerzy, którzy z
miejsca poprzedniego noclegu wyruszają znacznie później niż turyści, bo muszą
posprzątać po śniadaniu, do następnego obozu przybywają na tyle wcześnie, że
gdy dumna z pokonania kolejnego etapu polska podróżniczka dociera na miejsce,
czeka już na nią miska z ciepłą wodą.
Wychodzą później, docierają na miejsce wcześniej niż
turyści, a całą trasę pokonują, niosąc na głowie takie toboły
Po myciu
nadchodzi pora na popołudniową herbatkę. W jadalni kelnerzy stoczyli już walkę
o to, który gdzie położy obrus i usadzi swoją grupę. Turyści uczą się szybko i
już drugiego dnia wiadomo, że dla nas jest czerwony obrus w kratkę, niebieski
czeka na Francuzów, a zielono-brązowe paski należą do pary Izraelczyków.
Wszyscy więc zasiadają, gdzie powinni i raczą się orzeszkami oraz herbatnikami,
popijając gorącą herbatę, kawę lub czekoladę. To bardzo miła chwila, bo choć
jesteśmy w Afryce, na wysokości 3 -4 tys. m n.p.m. wieczory są chłodne (a noce
to już w ogóle).
Domki nie są oczywiście ogrzewane, więc nad ranem trochę
się marznie
Po
podwieczorku jest czas na odpoczynek i wykorzystanie ostatnich chwil dziennego
światła. A potem kelner anonsuje kolację. Jest i zupa i drugie danie i deser.
Wszystko dobre. A do tego posiłki są urozmaicone – a przecież kucharz dysponuje
tylko tym, co zabrał z miasta, po drodze nie ma sklepów ani żadnego innego
punktu zaopatrzenia.
Nie ma wątpliwości, że jesteśmy już bardzo wysoko
Chyba
nie wie o tym jedna pani z sąsiedniego obrusa, która oznajmia swojemu
kelnerowi, że jutro przed obiadem życzy sobie dostać orzeszki. Patrzę na
chłopaka, który chwile wcześniej na błysk wypolerował sztućce tej pani, a
serwetkę przy talerzu udrapował w kształt łabędzia (a przypominam, że jesteśmy
w trakcie wyprawy wysokogórskiej i przekroczyliśmy już wysokość 3 tys. m
n.p.m.) i w myślach pomagam tej pani nabrać rozpędu w biegu do miasta po wór
orzeszków. 2 tys. m w dół. A potem tobół na plecy i 2 tys. m w górę…
No
dobra, ulżyłam sobie i mogę wrócić do głównego wątku. Wchodzimy na
Kilimandżaro. My, bo w pojedynkę się nie opłaca. Ci wszyscy kelnerzy, kucharze
i tragarze, którzy oprócz bagaży turysty niosą też garnki, obrusy, termosy,
czekoladę w proszku… Dla jednej osoby to bez sensu.
Najpierw tą wąską dróżką, a potem stromo w górę, aż na
szczyt
Idziemy
więc kilkuosobową grupą i rozmawiamy o
chorobie wysokościowej. To temat dominujący przez 5 dni pięcia się w górę oraz
szóstego, gdy schodzi się już ze szczytu. Różnica jest tylko taka, że najpierw
opowiada się o tym, co się czytało i słyszało, a podczas zejścia relacjonuje
się własne przeżycia. Brzmi to jak wspomnienia z suto zakrapianej libacji. Ten
wymiotował, tamten się zataczał. Jednemu zazieleniła się pustynia, inny znów
dostał skrzydeł i chciał sfrunąć z wierzchołka góry. Ja nie miałam takich
sensacyjnych doznań, ale i tak zdobywanie szczytu (5895 m n.p.m.) zapamiętam do
końca życia. Nigdy przedtem ani potem nie byłam tak potwornie zmęczona. I to
nie tylko dlatego, ze atak szczytowy zajął mi równe 12 godzin, licząc od
wyjścia z ostatniej, leżącej na wysokości 5 tys. m bazy, do powrotu do niej.
Start
odbył się zgodnie z planem o północy. Było ciemno i bardzo zimno, trzeba było
założyć czapki, rękawiczki i kalesony.
Wyruszamy
Gęsiego, zygzakiem, z czołówkami na głowach ruszyliśmy „pole
pole” ku upragnionemu szczytowi. Najpierw szliśmy wszyscy razem, ale już po
około godzinie nasz wąż zaczął się rwać. Do szczytu – do którego ja doszłam o 8
rano – dotarliśmy rozczłonkowani na wiele podgrup. Ostatnie 200 metrów,
właściwie po płaskim, z widocznym jak na dłoni słupkiem oznaczającym kres
wspinaczki, to najdłuższe 200 metrów w moim życiu. Miało chyba ze 20 km!
Dzieliłam je sobie na krótkie kawałeczki, takie po 10-15 m, pomiędzy którymi
planowałam robić postoje. I co? I nie udało mi się przejść za jednym zamachem
żadnego z tych odcinków. Po pokonaniu 5-6 m, zaczynałam sapać jak lokomotywa i
czułam, że za żadne skarby świata nie zrobię ani jednego kroku więcej.
Zatrzymywałam się więc i odpoczywałam kilka minut. A potem ruszałam dalej, bo
przecież cel był tak blisko, na wyciągnięcie ręki…
To jedno z trzech zdjęć, jakie zrobiłam na górze. Na
więcej nie wystarczyło mi sił…
Po 40 minutach takiej wędrówki byłam pewna, że jednak się
nie da rady. I że nigdy nie dotrę do tego przeklętego słupka. Ale udało się! Na
dowód tego, w mieszkaniu moich rodziców wisi na ścianie stosowny certyfikat, a
w moim albumie znajduje się ta oto fotografia:
Ta ledwo stojąca na nogach bida z nędzą to ja J
Zuch z Ciebie. A czy przypadkiem Kilimandżaro nie wygląda o wiele ładniej z dołu?
OdpowiedzUsuńNo cóż, na górze jest chyba ładnie. Tylko, że ja nie miałam zupełnie sił, żeby się przyglądać. Ale i tak dobrze, że zmobilizowałam się i zrobiłam zdjęcie. Dla niektórych to był zbyt duży wysiłek. A gdy ockneli się kilkaset metrów niżej, było już za późno...
OdpowiedzUsuń