Pojechanie do Bagdadu czy Mosulu od dłuższego czasu nie jest niestety możliwe, ale na szczęście nie w całym Iraku źle się dzieje. W północnej części kraju – autonomicznym regionie Kurdystanu – panuje pokój i można się tam wybrać bez żadnych obaw. Co oczywiście uczyniłam, no bo skoro Kurdom udało się wreszcie stworzyć namiastkę swego państwa i sprawić, że – mimo tego wszystkiego co działo się i wciąż dzieje w pozostałej części Iraku – można żyć w nim spokojnie i bezpiecznie, no to jakże ich nie odwiedzić?
flaga irackiego Kurdystanu
Pierwszym przystankiem w podróży
po irackim Kurdystanie był Dahuk, leżący niedaleko Tureckiej granicy. W samym
mieście nie ma wprawdzie nic specjalnego, ale pobyt w nim wspominam bardzo miło.
mocną i słodką herbatę
dostawałyśmy często za darmo
Spacery po bazarze, herbata w maleńkiej kawiarni naprzeciwko hotelu, no i
oczywiście wycieczka do Lalisz, oddalonej od Dahuku o kilkadziesiąt kilometrów
wioski, w której znajduje się świątynia jazydów.
jazydzka świątynia w Lalisz
Jazydzi to wyznawcy religii,
która stanowi połączenie islamu, chrześcijaństwa, zoroastryzmu i innych lokalnych wierzeń. Niektórzy mówią o nich, że są czcicielami
szatana. Bierze się to pewnie z niewiedzy mówiącego, bo jazydyzm to religia
tajemnicza i mało znana.
O samej religii i ja wiem
niewiele, ale o jazydach mogę powiedzieć, że to szalenie mili, serdeczni i
gościnni ludzie, a ich domy stoją przed podróżnym otworem. Wiem to, bo kiedy
przyjechałyśmy (koleżanka i ja) do Lalisz i chciałyśmy zwiedzić świątynię, to najpierw
wpakowałyśmy się komuś do domu. Miał takie wieżyczki i dziedziniec, że
myślałyśmy, że to właśnie świątynia. A mieszkańcy domu, zamiast wyprowadzić nas
z błędu, szerzej otworzyli drzwi i zaprosili do środka. Przywitałyśmy się więc z przeróżnymi babciami, ciociami i wujkami wypoczywającymi
na dziedzińcu, obejrzałyśmy śpiące w kołysce niemowlę i ruszyłyśmy dalej, bo
przecież chciałyśmy zobaczyć świątynię.
prywatny dom, który wzięłyśmy
za świątynię
Zanim do niej dotarłyśmy, wieść o
przybyciu turystek rozeszła się już po wiosce i do drzwi budowli przyszłyśmy w
asyście grupki dzieciaków i młodzieży. Jeden z chłopców podjął się roli
przewodnika i zaprosił nas do środka, uprzedzając, że przy wchodzeniu nie wolno
nastąpić na próg.
wejście do świątyni i próg, na
którym nie wolno postawić stopy
We wnętrzu świątyni było dość ciemno
i tajemniczo. W pierwszej sali znajdowało się kilka kolumn obwiązanych pasami kolorowych tkanin. Gdy ma się jakąś
prośbę do Boga należy przyjść tam i zawiązać na tych materiałach supły, wypowiadając życzenie. Jeśli ktoś inny taki węzeł rozwiąże, prośba zostanie
wysłuchana.
tkaniny pomagające spełnić
życzenia
Następne pomieszczenie było
jeszcze mroczniejsze. Pod ścianami stały tu w rzędzie wielkie naczynia, coś jak
antyczne dzbany na wino, tylko, że w tych trzyma się olej, który jest
przelewany z jednego do drugiego podczas różnych uroczystości.
Tutaj także można zawalczyć o
spełnienie swoich marzeń, tym razem za pomocą szmaty, którą rzuca się trzy razy
w ścianę.
Do pozostałych pomieszczeń
niestety nie mogłyśmy wejść, były one przeznaczone tylko dla wiernych.
Wyszłyśmy więc na zewnątrz, gdzie
wytrwale czekała nasza świta. Najpierw miejscowy fotograf zrobił zdjęcie, które od ręki wydrukował na malutkiej drukarce i podarował nam na
pamiątkę, a potem jeden z towarzyszących nam młodzieńców zadzwonił po siostrę,
bo – jak wyjaśnił – mówiła po angielsku. Dziewczyna szybko przybiegła, żeby
powitać gości i zaprosić na obiad. Okazało się, że jej rodzina to strażnicy
świątyni i mieszkają tuż ponad nią, na najbliższym pagórku.
W rezultacie, wycieczka którą
zaplanowałyśmy na 2-3 godziny, zajęła nam cały dzień. No bo najpierw musiałyśmy posiedzieć w jaskini męskiej, a potem w żeńskiej, w
której było znacznie weselej i pewnie dlatego przyszli tam też młodzi
mężczyźni.
w gościnie u mężczyzn
My oglądałyśmy sobie naszych
gospodarzy, a oni nas. Szczególnie moja koleżanka budziła ich zdziwienie – taka
mała i nauczycielka? Nie chodzi do kościoła? Do żadnego?? I nie je mięsa???
Myślę, że opowieści o tej zadziwiającej osobie krążyły po Lalisz jeszcze długo
po naszym wyjeździe.
a to jaskinia kobieca
Zwłaszcza, że w pewnym momencie
pojawił się dziennikarz lokalnej gazety. Powiedział, że był właśnie w Dahuku,
ale zatelefonowano do niego z wiadomością o naszym przybyciu, więc czym prędzej
porzucił załatwianie spraw i przyjechał, żeby przeprowadzić z nami wywiad i
zrobić zdjęcie.
Doprawdy, chyba nigdy przedtem nie byłam tak goszczona!
Wizyta przeciągnęła się tak, że
musiałyśmy zmienić plany i zostać w Dahuku
na noc, choć byłyśmy już spakowane i zamierzałyśmy tego dnia jechać dalej. Ale
było warto, bo spotkanie z jazydami to chyba moje najlepsze wspomnienie z
Iraku.Doprawdy, chyba nigdy przedtem nie byłam tak goszczona!
a w innych miejscach też było
przecież ciekawie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz