Kuchnia wietnamska wielka jest i nie mam w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Jednym z ważnych elementów składających się na tę wielkość są przekąski i dania drobne. Choć wszędzie i o każdej porze można dobrze i niedrogo najeść się zupami, makaronami, ryżem, mięsem i owocami morza, to Wietnamczycy wydają się żyć w lęku o to, że ktoś mógłby być głodny nawet przez ułamek sekundy. I starają się za wszelką cenę do tego nie dopuścić.
W restauracjach objawia się to na przykład przekąskami leżącymi na każdym stoliku. Te widoczne na zdjęciu paszteciki z mąki tapiokowej czekały na mnie w pewnej restauracji w Hue.
Ponieważ planowałam jeszcze zjedzenie zawijanego w wodorosty tofu w sosie z ananasem i pomidorami,
rozwinęłam tylko jedno zawiniątko. Nawet nie macie pojęcia, jak ja teraz tego żałuję! Następnym razem w Wietnamie nie będę taka głupia, słowo!
O to, by nie jeść na pusty żołądek starają się mobilni sprzedawcy przekąsek, którzy krążą między stolikami popularnych knajpek,
proponując ludziom czekającym na posiłek orzeszki, owoce, przepiórcze jajeczka i różne zawiniątka. Skusiłam się na takie, które wyglądało podobnie do pokazywanego powyżej specjału z Hue.
Tym razem jednak przekąska okazała się raczej śmieszna niż smaczna.
paróweczki :) |
Także ta, podana do piwa przekąska nieco mnie przerosła. To znaczy chrupki ryżowy placek z sezamem był super, ale za ostre papryczki w charakterze wzmacniacza do piwa, podziękowałam.
Zjadłam za to całe mnóstwo innych drobiazgów, na które natykałam się co krok. Zwłaszcza w Hoi An nie sposób było przestać jeść. I tak spróbowałam tam:
ciastka mango, które były nadziewane orzeszkami i według
mnie nie leżały nawet koło mango, ale i tak były dobre,
lodowe wafelki, które prawie spowodowały odmrożenia na języku,
banany w kleistym ryżu z grilla,
ciasteczka różne niezidentyfikowane.
Wszystkiego zjeść się nie dało i na przykład ten skomplikowany deser planuję spróbować przy okazji kolejnej wizyty.
W innych miastach też oczywiście nie wzbraniałam się przed ulicznymi smakołykami. O, u tej pani w Sajgonie skosztowałam wszelkich możliwych bulw ziemniakopodobnych.
A ta sprzedawczyni z Hanoi namówiła nas na owoce z posypką.
Nie jestem pewna, jak się nazywają te kuleczki, ale podejrzewam, że jest to crocodile fruit, który chyba nie ma polskiej nazwy. Może i słusznie, bo więcej w nim skórki i pestki niż miąższu, więc nie ma co sobie głowy zawracać. Za to dobre były takie zielone cząstki widoczne z lewej strony. oczywiście też z dodatkiem przypraw.
W Da Nang na skrzyżowaniu kupiłam racuszki bananowe.
A po przejściu na drugą stronę ulicy dokupiłam do nich racuszki kokosowo-batatowe.
W Hanoi były też takie pączusie, które pani zachwalała „sweet,
no sweet, banana” i co prawda według mnie wszystkie były słodkie, to faktycznie
niektóre jakby nieco mniej.
Dużo tego było, a jeszcze więcej pozostało do odkrycia.
Dlatego koniecznie muszę wrócić do Wietnamu. Koniecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz