sobota, 17 grudnia 2022

Ninh Binh w deszczu

 Wietnam to kraj, w którym nie brakuje pięknych miejsc. Przeciętny turysta nie ma czasu, by odwiedzić je wszystkie i musi dokonywać przykrych cięć. Poprzednim razem z mojego programu wypadł Ninh Binh, więc tym razem postanowiłam tam się wybrać.


Miasto, od którego nazwę wziął cały region, jest duże i zwyczajne. O wiele lepiej jest zatem zatrzymać się w znacznie mniejszej i przyjemniejszej miejscowości, Tam Coc. Zupełnym przypadkiem udało mi się tam znaleźć fantastyczny pensjonat. Wchodzi się do niego pod kwiatami bungenwilli. 


Do dyspozycji gości jest miły ogródek, w którym rosną pomelo (można ich spróbować podczas śniadania). 


Pokoje są przestronne, z dużymi oknami i bardzo czyste. A właścicielka nie dość, że mówi po angielsku i serwuje smaczne obfite śniadania, to jeszcze jest szalenie sympatyczna. No po prostu Tam Coc Minh Gia Homestay nie ma żadnych wad. Następnym razem, gdy wrócę Tam Coc, na pewno tam się zatrzymam. A wrócić muszę, bo teraz niestety pogoda zepsuła nieco pobyt.

kap, kap, kap...

Przez zapłakane deszczem szyby samochodu, którym zmuszeni byliśmy zastąpić rowery, skutery czy też piesze przechadzki, widać było, że okolica jest absolutnie przepiękna. Niestety woda lała się z nieba zbyt obficie, by można było doświadczyć tego piękna w pełni. W krótkich przerwach międzydeszczowych udało nam się poznać najbliższą okolicę miasteczka 



oraz odbyć rejs małą łódką sterowaną przez wioślarkę nożną. 

jak głosił napis przy kasie, na łódkę może wsiąść dwoje cudzoziemców lub czworo Wietnamczyków

Mimo szarego nieba, była to wspaniała wycieczka, bo rzeka Ngo Dong wije się w wyjątkowo malowniczych okolicznościach przyrody. 


Gdyby nie to, że szkoda było mi pani, która przez ponad półtorej godziny wytrwale wiosłowała nogami (ruchy wykonuje się przy tym podobne jak przy płynięciu żabką, ale jeszcze trzeba stopą obracać wiosło, by pod odpowiednim kątem zanurzało się w wodzie), 

w tym systemie wioślarka ma wolne ręce, może trzymać parasol, jeść i w ogóle robić, co chce

mogłabym tak pływać cały dzień.

początek trasy, jeszcze w mieście

Niestety po przepłynięciu trzech jaskiń, czy może bardziej nadwodnych tuneli, 

to tunel krótszy, w oddali widać jego koniec, ale był też dłuższy, bez światełka na horyzoncie

obejrzeniu sterczących skał, 


kwitnących lotosów 



i pływających kaczek, rejs się zakończył. Minęło też okno pogodowe i pozostała część dnia została zawładnięta przez deszcz.

W tej sytuacji postanowiliśmy wybrać się do oddalonego jakieś 20 kilometrów kompleksu świątynnego, Bai Dinh. 


Świątynia znajdowała się tam od wieków. W 2014 roku dobudowano do niej całe mnóstwo budynków. Nie wiem, czy specjalnie dążono do pobicia przy okazji wszystkich rekordów wszechświata, ale efekt jest taki, że kompleks Bai Dinh szczyci się największym dzwonem, najdłuższym korytarzem z posągami, najbardziej złotym Buddą itp., itd., itp. 

naj...

Jest zatem co oglądać. A że pomiędzy poszczególnymi obiektami jeździ się meleksem (przejazdy wliczone w cenę biletu), zwiedzanie Bai Dinh jest dobrym pomysłem na deszczowy dzień. Co prawda wejście na szczyt, na którym mieszka wielki posąg Buddy i z którego podobno roztacza się piękny widok, było zbyt obłożone śliskim błotem, ale większość rzeczy udało nam się zobaczyć. 

im wyżej, tym schodki mniejsze, bardziej śliskie i błotniste

Widziałam zatem wielki dzwon, 


posągi tak złote, że ich blask uniemożliwiał zrobienie dobrego zdjęcia, 


kamienną armię, 



pagody, ryby w świątynnym stawie


 i wiele innych rzeczy. 

Najbardziej ze wszystkiego podobał mi się korytarz z posągami arahantów, czyli osób, które ukończyły drogę do oświecenia i osiągnęły nirwanę. 



W Bai Dinh jest ich 500 – każdy wielki na dwa metry, każdy inny i każdy mocno wygłaskany na kolanach. 


W długim korytarzu prowadzącym do głównej sali świątynnej stoją sobie ci arahantowie, jeden koło drugiego, a wierny lub tylko zwiedzający, idzie i idzie, mija ich i mija i coraz bliższa staje mu się koncepcja nieskończoności. Gdzieś w Internecie przeczytałam, że korytarz z posągami ma prawie dwa kilometry długości. Nie wiem, czy to prawda, ale idzie się wzdłuż kamiennych posągów dość długo.


Przy sprzyjającej pogodzie wizyta w zajmującym ponad 500 hektarów kompleksie może spokojnie trwać cały dzień. Jeśli więc uda się Wam być w Ninh Binh w porze suchej, weźcie to pod uwagę. I przyślijcie mi zdjęcia z krajobrazem skąpanym w promieniach słońca. Będę czekała!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz