Erytrea to kraj kojarzący mi się z obecną kwarantannową
sytuacją. Siedzę sobie w domu i w zasadzie jest mi bardzo dobrze i wygodnie,
ale gdy pomyślę, że już prawie maj i słońce takie piękne, to przeokropnie chce
mi się wreszcie wyjść.
Mój pobyt w Erytrei wyglądał dość podobnie.
Wam też się wydaje, że ta flaga jakaś taka krzywa?
Zwiedzałam
stolicę kraju, Asmarę, miasto, które towarzyszącego mi architekta nieustannie
wprawiało w zachwyt. Robił zdjęcia każdemu budynkowi i nie mógł przestać podziwiać.
takie budynki zachwycają, gdy się jest architektem
gdy się jest mną, to bardziej cieszą takie wielokulturowe widoczki (od lewej - kościół katolicki, kościół erytrejski, meczet i druga wieża kościoła erytrejskiego)
Przerwy między sesjami obsesyjnego fotografowania spędzaliśmy, pijąc
prawdziwe espresso i cappuccino w kawiarniach, których w Asmarze są tysiące.
w Europie kawiarnie to norma, ale w Afryce taki widok zachwyca
Właściwie
więc, nie byłoby powodów do narzekania, gdyby nie to, że nie wolno nam było
opuszczać miasta.
Erytrejski reżim wymyślił sobie, że zagraniczni turyści mogą
oglądać jedynie cztery miasta w całym kraju i to po uprzednim uzyskaniu
pozwolenia. Dostać je można było, składając odpowiedni wniosek w specjalnym
biurze, które przekazywało prośbę do ministerstwa. Z nieznanych mi przyczyn
ministerstwo nie chciało nam pozwolić wyjechać ze stolicy. Turyści z innych
krajów (poznaliśmy wszystkich przebywających wtedy w Erytrei, to znaczy parę
Austriaków i dwóch Norwegów) czekali dzień lub dwa i dostawali pozwolenia.
Natomiast nam oraz jeszcze jednemu Polakowi, którego spotkaliśmy na miejscu,
mówiono, żebyśmy przyszli jutro.
Po kilku dniach codziennego przychodzenia do biura i
dowiadywania się, że może jutro, poczułam, że się duszę. Podobało mi się w
Asmarze, spędzałam miło czas, ale chciałam się stamtąd wydostać! Pewną ulgą –
porównywalną do przedwczorajszej wyprawy na pocztę – była przejażdżka pociągiem,
na którą nam pozwolono. Pojechaliśmy jakieś 50 kilometrów w głąb kraju i trochę
zobaczyliśmy.
pociąg był zupełnie jak z westernu
No dobrze, to tyle o Erytrei jako takiej, a teraz pora
zabrać się za gotowanie.
Strasznie ciężko jest znaleźć przepis, który byłby
erytrejski, a na pewno nie etiopski i stuprocentowej pewności nie mam, że mój
jest właśnie taki, ale się starałam.
Zrobiwszy, co w mojej mocy, zdecydowałam się na danie z
kapusty i buraków (tak się oficjalnie nazywa), które na You Tube prezentowała
pewna pani, mówiąca, jak sądzę w tigrinia, choć nie dam głowy, że nie był to
amharski.
składniki dania to: buraki, kapusta pekińska, marchewka, czerwona cebula, papryka chili, czosnek i imbir
Pani ta najpierw nastawiła buraki i pokroiła kapustę
pekińską, czerwoną cebulę, marchewkę oraz ostrą paprykę. Ja postanowiłam nie kupować
świeżej papryki chili, ponieważ wciąż mam w domu duży zapas suchej papryki,
przywiezionej z Erytrei. Uznałam, że taki dodatek będzie jak najbardziej stosowny
i zastąpi świeżą paprykę.
Erytrejczycy uwielbiają ostrą paprykę i mają cały sektor bazaru poświęcony papryce w różnych odsłonach. Tu akurat panie ubijają paprykę z ziołami, robiąc pastę, którą dodaje się do wielu potraw
na tym straganie kupiłam suszoną paprykę. Brak wyobraźni spowodował, że stałam się właścicielką wielkiego wora papryki, która wystarczy mi prawdopodobnie do końca życia
Następnie pani rozgrzała na patelni olej i podsmażyła cebulę
z dodatkiem bardzo drobno posiekanego czosnku i imbiru.
ja robiłam oczywiście wszystko to samo, co pani na ekranie
Dała tego bardzo dużo.
Dodała też trochę soli, pieprzu i sproszkowanej chili.
Potem wrzuciła na patelnię marchewkę
i gałązkę rozmarynu.
Chwilę pozwoliła im się posmażyć i dorzuciła świeżą chili oraz kapustę pekińską.
Na końcu dodała ugotowane i pokrojone buraki i jeszcze
jedną porcję ostrej papryki. Całość zrobiła się natychmiast różowa i jak sądzę,
ostra tak bardzo, że większość Europejczyków padłaby spalonym trupem po
zjedzeniu choćby jednej łyżki.
Ja robiłam wszystko tak samo, jak pani, za wyjątkiem nieustannego
dodawania ostrej papryki, dzięki czemu moje danie było jak najbardziej jadalne. I do
tego bardzo dobre!
Oczywiście erytrejska pani położyła porcję warzywnej
mieszanki na indżerę, ale tego to już nikt nie może ode mnie wymagać.
zasadniczo lubię wszystko, naprawdę. Jednak indżera - zwłaszcza taka prawdziwie zrobiona w Erytrei czy Etiopii - jest zdecydowanie nie dla mnie (jakby ktoś nie wiedział, to ta porowata płachta pod potrawą, to właśnie indżera)
Ogólnie jestem niezwykle zadowolona z tego odcinka
KrajKuchni – obejrzałam sobie zdjęcia, powspominałam i zjadłam naprawdę smaczny obiad (czego się, prawdę mówiąc, nie
spodziewałam).
A następnym razem wrócimy do Europy i zjemy coś estońskiego.
Zapraszam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz