czwartek, 23 listopada 2017

Obiady czwartkowe

W Malezji wiele jest jadłodajni, które polegają na tym, że dokoła dużego – najczęściej zadaszonego – placu ulokowane są dziesiątki stoisk oferujących przeróżne dania. Człowiek kupuje co chce, siada z tym przy stoliku i  - nawet jeśli ruch jest duży i klientów mnóstwo – może mieć pewność, że najdalej po minucie podejdzie kelner ze stoiska z napojami z pytaniem, co podać do picia.


Wszystko działa bardzo sprawnie, a do tego jedzenie w takich miejscach jest tanie i smaczne, dlatego często się tam stołowałam.

zupę je się pałeczkami i łyżką, do ryżu podawany jest widelec. I łyżka

Szczególnie spodobały mi się dwa miejsca.
W George Town lubiłam pójść na plac przy nadmorskiej promenadzie i usiąść sobie nad samą wodą.

takie tam jadłam :)

 Oczywiście wieczorem, kiedy malezyjski upał nieco odpuszczał, a w porcie i na statkach zapalały się światełka.


Natomiast w Kuala Lumpur jadłodajnia, z której korzystałam, miała dwie zalety. Pierwsza, która w ogóle skusiła mnie do przyjścia, to samoobsługowe stoisko z tanim ryżem. 


Tak się nazywało. A polegało na tym, że pani dawała mi talerz z ryżem, na którym układałam sobie, co tylko chciałam. Dzięki temu, podczas jednego posiłku mogłam spróbować nawet czterech czy pięciu dań. 


  Obłożywszy ryż z każdej strony przeróżnymi, najczęściej zupełnie mi nieznanymi potrawami, podchodziłam do pani, a ona mówiła hmmm…i na chwilę zastygała w zadumie. Potem zaś oznajmiała: 7,5 albo 8 (ringgitów, które są warte prawie tyle samo co złotówki). Jeśli nie wzięłam żadnego mięsa, to zdarzało mi się nawet zapłacić 5. 

obiad za niecałe 5 zł

Zaś kiedy dobrałam się do marynowanej wieprzowiny, cena wzrosła do 9. Co wciąż jest bardzo przyzwoitą ceną za sycący posiłek.

wieprzowina to te czerwonawe plasterki z prawej

Drugą zaletą tej jadłodajni była jej klientela. Zwłaszcza rano, w porze z jakichś powodów nieatrakcyjnej dla turystów. Wtedy w lokalu pojawiali się starzy Chińczycy. Prawie przy każdym stoliku siedział jeden, dwóch lub więcej panów w starszym wieku. Nie przychodzili, żeby się najeść, żaden z nich nie zamawiał jedzenia. Pili herbatę z małych czarek, czytali chińskie gazety i żywo komentowali najnowsze wydarzenia. Tak sądzę, bo co chwila pokazywali sobie jakieś zdjęcia i artykuły. Ci, którzy siedzieli sami, odwracali się do panów przy sąsiednich stolikach i czytali im co ciekawsze kawałki. Trudno stwierdzić czy się znali, czy też dzielili się nowinami z obcymi ludźmi. Gdy herbata w czajniczku się kończyła, prosili o dolewkę i kontynuowali omawianie świata.


No i okazało się, że jadłodajnia, która początkowo wydawała mi się mało przytulnym miejscem, takim z którego wychodzi się natychmiast po skończeniu posiłku, może być całkiem sympatyczną herbaciarnią.


Ja też zamówiłam herbatę, ale jak wynika z obserwacji – osobom przed 70. rokiem życia podaje się ją nie w czajniczku i czarkach, a w dużym szklanym kuflu.

herbata w Malezji to poważne zagadnienie, któremu poświęcony będzie oddzielny odcinek


No cóż, widać do niektórych spraw trzeba dorosnąć…

4 komentarze:

  1. Dobrze że jestem przed śniadaniem, bo narobilas mi apetytu tym omletem z groszkiem :) i herbatka do tego obowiązkowo - chińska.

    OdpowiedzUsuń
  2. muszę zaplanować jakąś kulinarną podróż życia!

    OdpowiedzUsuń