środa, 29 listopada 2017

Kuala Lumpur - odsłona trzecia

Poprzednim razem pisałam o hinduskiej części Kuala Lumpur, teraz pora na opisanie malezyjskiej chińszczyzny.  W całym kraju widoczna jest obecność (zwłaszcza kulinarna) przybyszy z Kraju Środka. 


W Kuala Lumpur, tak jak i w innych większych miastach, jest oczywiście China Town. Dla turystów to idealne miejsce noclegowe – dobrze skomunikowane z najważniejszymi atrakcjami miasta, dysponujące niedrogimi i przyzwoitymi hotelami (tylko tam miałam pokój z własną łazienką, a raz nawet z oknem!) oraz przebogatą ofertą gastronomiczno-handlową. Główna ulica China Town rano i wczesnym popołudniem wygląda jak zwyczajna azjatycka ulica handlowa, dobrze znana wszystkim, którzy byli na Khao San w Bangkoku albo Pahargandź w Delhi. 


Może tylko mniej tu pamiątek i hipsterskich ciuchów, a więcej podróbek zegarków i torebek znanych firm. 

można tu kupić wszystko

Natomiast wraz z nastaniem zmroku ulica zamienia się w zapchaną do nieprzytomności hurtownię wszystkiego. Na środku jezdni codziennie popołudniu budowany jest dwustronny ciąg straganów oferujących to samo, co w sklepikach na chodniku, bo ciężko byłoby wymyślić coś innego, skoro tam już wszystko jest. 

są nawet prawdziwe, eleganckie sklepy

Teraz po prostu jest więcej pasków, zegarków, walizek, koszul, majtek… Przejście pomiędzy tym wszystkim z plecakiem - który po dwutygodniowym pobycie w Malezji zrobił się nie wiadomo dlaczego dwukrotnie większy i cięższy (na lotnisku w Warszawie ważył 8 kg, a w drodze powrotnej w Kuala Lumpur 16,5) – nie było łatwe, oj nie.

tu było na tyle szeroko, że mogłam przystanąć na chwilę z aparatem

Ulica Petaling, jako najważniejsza w dzielnicy, jest zadaszona i pięknie udekorowana czerwonymi lampionami. 


Jej przecznice są nieco skromniejsze, ale też bardziej użyteczne, znajduje się na nich mnóstwo przeróżnych knajpek. Lubiłam usiąść sobie wieczorem przy misce taniego makaronu i butelce drogiego piwa i obserwować życie przepływające intensywną falą tuż koło mojego stolika. To bardzo miłe zajęcie, któremu i teraz bym się chętnie oddała. 

tu sobie siedziałam jak w teatrze


Ale nie ma lekko, trzeba iść do pracy. Więc tylko jeszcze pokażę Wam świątynię, która oczywiście musi się znaleźć w każdej szanującej się chińskiej dzielnicy i zmykam.


 Obiecuję powrócić najszybciej jak się da!

to akurat jest Penang, nie Kuala Lumpur, ale lubię to zdjęcie :)

4 komentarze:

  1. Ciekawe z tą przemianą ulic, jakby spotęgowanie handlowego klimatu. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawy wpis- idę czytać pozostałe :).

    OdpowiedzUsuń
  3. Malezja to jakoś nie mój podróżniczy kierunek... Jak z reszta większość Azji :) Ale o gustach się nie dyskutuje ;) POzdrawiam

    OdpowiedzUsuń