Od czego zacząć opisywanie kulinarnej Japonii? Najlepiej od
początku, czyli od przyjęcia powitalnego w ogrodzie znajomych M. i K. Ogród to
w iście japońskim stylu, na tym zdjęciu widać go całości.
Jednak mieści się w
nim wszystko co potrzeba – stół, miejsce do grillowania, a nawet mały wodospad
i doniczka z kwiatkiem. Siedzi się przyjemnie w otoczeniu tui, przy
smooth-jazzie płynącym z małego głośniczka, który też się zmieścił w tym
ogródku. Bądźmy więc szczerzy – czego więcej trzeba? Jeśli jeszcze towarzystwo
jest miłe, a jedzenie smaczne, wszystkie ludzkie pragnienia są zaspokojone. I
okazuje się, że wcale nie jest do tego niezbędne posiadanie 2 ha ziemi.
Menu ogrodowego przyjęcia składało się z takoyaków,
okonomiyaki, piwa oraz sake. Dwie ostatnie pozycje są łatwe i nie wymagają
tłumaczenia. Ale co to są takoyaki? (K., który uczy się polskiego i bardzo lubi
zwrot jako tako, podpowiedział mi
sposób na zapamiętanie nazwy tej potrawy: jako tako - tako yaki). Takoyaki to kulki z ciasta
(naleśnikowego albo bardzo do niego podobnego) z kawałkami ośmiornicy. Taka jest forma podstawowa, którą można urozmaicać, dodając szczypiorek, imbir, różne przyprawy, a nawet kawałeczki sera. Kulki smaży się w specjalnym urządzeniu gazowym, buchającym ogniem lub elektrycznym. Osobiście polecam ten drugi typ, takoyaki wychodzą w nim zdecydowanie zgrabniejsze i nawet ja umiałam je przekręcać (żeby równomiernie się przypiekły).
elektryczne urządzenie do takoyaków
Usmażone kulki polewa się sosem sojowym
lub innym ulubionym. Moi gospodarze najchętniej używali majonezu, co mnie
wydało się profanacją, no ale ja byłam w Japonii zaledwie od kilku godzin, a
oni od około czterdziestu lat, więc nie wypowiedziałam głośno mojej opinii na
ten temat.
Oprócz takoyaków jedliśmy też okonomiyaki
(tej nazwy nauczyłam się poprzez skojarzenie z okoniem), czyli omlety z
kawałkami grillowanego mięsa. Później przekonałam się, że to potrawa szalenie
popularna w całej Japonii, a przynajmniej w rejonach, które odwiedziłam.
Okonomiyaki także polewa się sosami oraz posypuje szczypiorkiem. No i kroi w
paski, żeby jakoś dało się je jeść pałeczkami.
Gospodarze przyjęcia byli bardzo
gościnni, na moim talerzu lądowały kolejne porcje takomiyaków i okonomiyaki.
Gdy skończyło się ciasto w urządzeniu do smażenia grillowaliśmy samą
ośmiornicę, wypełniając nią ewentualne malusieńkie puste przestrzenie w
zasadniczo pełnym po brzegi żołądku.
Dla ułatwienia trawienia popijaliśmy
wszystko sake. Trunek ten ma wiele odmian, my raczyliśmy się taką miejscowej
produkcji,
o mocy zbliżonej do mocy wina, więc niech nie przerazi Was wielkość
butli, z której sake była nalewana. Dla zwiększenia kultury spożycia, M.
najpierw przelewała trunek do malutkiej karafki, a dopiero potem do czarek, z
których się piło.
Na zakończenie przyjęcia pan domu
zarządził pokaz fajerwerków (zupełnie jakby przybyła do nich nie Ewa, a co
najmniej Nowy Rok). Odpalaliśmy je przed domem na ulicy, bo okolica, w której
mieszkają zarówno M. i K., jak i ich znajomi jest – wbrew naszym wyobrażeniom o
Japonii – bardzo spokojna, pieszych nie ma w ogóle, a samochód przejeżdża raz
na pół godziny. Fajerwerki miały różne nazwy – jabłka albo promienie słońca. I
choć jedne od drugich nie różniły się jakoś specjalnie, to wyobraźnia pracowała
i bawiliśmy się wyśmienicie.
I tak oto z przytupem rozpoczęłam moją
japońską przygodę.
Butla rzeczywiście imponujących rozmiarów 😜
OdpowiedzUsuń