Dziś będzie o japońskich śniadaniach. Kilka pierwszych
zjadłam w gościnnym domu M. i K. Zachwyciło mnie ich umiłowanie różnorodności. To
bardzo po mojemu – nigdy nie robię sobie trzech takich samych kanapek, każda musi
być z czymś innym, a w ogóle najlepiej, żeby kanapka była tylko jedna, a reszta
posiłku miała inną formę. I jak się okazało to jest bardzo po japońsku. Kęs tego,
kawałek tamtego i człowiek ma wrażenie uczestniczenia w bogatej uczcie.
Z prawdziwą rozkoszą patrzyłam, jak jedzą moi
gospodarze i robiłam tak samo – odrobina tofu (mięciutkie jak twarożek, pyszne,
ale okropnie trudne do chwycenia pałeczkami),
łyk zupy miso, ćwiartka pomidora
i kęs kiełbasy (dopiero po chwili zauważyłam, że kiełbasa była tylko na moim
talerzu, może bali się, że nie zasmakują mi japońskie potrawy albo że się nie
najem).
Na zakończenie kilka łyków zielonej herbaty i można stawić
czoła nowemu dniu.
Takie było śniadanie domowe. Po kilku dniach nastał jednak
czas, gdy musiałam sama zatroszczyć się o swoje posiłki. Śniadania trafiały mi
się różne. Na przykład takie:
W kociołku gotowało się tofu. Zidentyfikowałam jeszcze rybę,
kiełbasę i omlet. Reszta pozostała nieznana. Nie wiedziałam też do czego miała
służyć łyżka cedzakowa.
Po zastanowieniu postanowiłam wyłowić nią tofu. I chyba
dobrze, bo potem podejrzałam jedną panią, która zrobiła tak samo.
W Hiroszimie pierwszego dnia rano długo nie mogłam znaleźć otwartej
restauracji. Pod tym względem jest tu dziwnie. Większość lokali działa od
11:00 do 18:00 albo w ogóle dopiero po 16:00 czy 17:00. Co prawda potem
działają do 26:00, a nawet do 27:00, ale w kwestii śniadania to niewiele
pomaga.
Dlatego po długich poszukiwaniach zdecydowałam się na pierwsze co się
trafiło. Była to kawiarnia w stylu europejskim i śniadania serwowano w niej
europejskie. Europejskie śniadanie po japońsku wygląda tak:
Nie jest przesadnie obfite, pomidora ćwiartka, paróweczki
tylko dwa mikrokawałki, ale jak podane! Zanim odważyłam się cokolwiek zjeść,
długo przyglądałam się ślicznej kompozycji, zastanawiając czy to nie byłby
dobry pomysł na dietę odchudzającą. Kalorii niewiele, ale wszystko takie ładne
i różnorodne, że po takim śniadaniu człowiek czuje się wielce zadowolony (a
wierzcie mi, jestem osobą, która jak nie dostanie satysfakcjonującego posiłku,
popada natychmiast w stan okołodepresyjny).
Innym sposobem zmuszenia ludzi do ograniczania spożycia jest
podawanie w menu przy każdej potrawie liczby kalorii. To też mnie spotkało w
Hiroszimie, gdy już odkryłam, gdzie trzeba iść, żeby znaleźć otwarte rano
lokale gastronomiczne.
W takiej formie przyjęłam 675 kcal:
kalorie z imbiru nie były policzone i w ogóle w Japonii nie wyliczają i nie żałują człowiekowi imbiru. W naszych restauracjach sushi trzeba się prosić o dodatkową porcją, a tu proszę - mogłam zjeść nawet cały pojemnik!
A potem cały dzień zastanawiałam się czy to dużo czy mało…
Zdarzały mi się też śniadania szybkie, supermarketowe. W każdym
sklepie spożywczym, od najmniejszego seven-eleven (bardzo popularna sieć
sklepów w typie naszej Żabki) po największe hipermarkety można kupić japońskie
kanapki czyli coś jak sushi tylko większe i trójkątne.
Są bardzo sprytnie
zapakowane – wodorosty oddziela od ryżu folia ochronna. Trzeba taką kanapkę
otwierać zgodnie z trzema punktami instrukcji (na zdjęciu powyżej widać nr. 2 i 3), żeby uzyskać zgrabny pakiecik owinięty
w zielone wodorosty. Mnie za pierwszym razem się nie udało, ale potem opanowałam
tę (nietrudną) sztukę i ryżowe kanapki stały się moją ulubioną przekąską.
to ta pierwsza, niedoskonale odpakowana
Nie nauczyłam
się co prawda rozpoznawać po napisach składu nadzienia, ale to nic,
niespodzianki na ogół były miłe.
To tyle o śniadaniach, za tydzień opowiem Wam o konkretniejszym
pożywieniu.
bardzo pożyteczna sieciówka - otwarte od bladego świtu i menu po angielsku (przynajmniej główne jego punkty)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz