Zgodnie z zapowiedzią dziś będzie o daniach głównych.
Japońskich rzecz jasna. Wbrew ogólnemu przekonaniu, mieszkańcy Kraju Kwitnącej
Wiśni wcale nie objadają się na okrągło sushi i ich kuchnia to o wiele więcej
niż tylko surowa ryba.
ale - zgodnie ze stereotypem - wszystko jedzą pałeczkami. Które na stole opiera się na takich podpórkach
To znaczy, owszem, już pierwszego dnia musiałam
odpowiedzieć na pytanie czy jadam surowe zwierzęta. Potem przeczytałam w
książce Joanny Bator, że to standardowe pytanie, które Japończykom pozwala
zakwalifikować cudzoziemca albo do kategorii „normalny” albo „dziwadło”.
Tu może mała dygresja. Książka Joanny Bator „Japoński
wachlarz. Powroty” otworzyła mi oczy na wiele spraw. Dzięki niej na niektóre
zjawiska zwróciłam uwagę, inne zaś zrozumiałam. Jeśli się wybieracie do Japonii
to naprawdę polecam zabranie ze sobą tej lektury.
Wracajmy jednak do wątku głównego. Choć test wstępny
przeszłam pomyślnie (jadam nie tylko sushi, ale też tatara), to surowej ryby
nie dostałam przez cały czas japońskiej gościny. Zamiast tego raczono mnie
grillowaną ośmiornicą (pisałam o tym tutaj),
ośmiornica w ciastowej otulinie
najpyszniejszą wołowiną, jaką w
życiu jadłam (autorstwa K.)
nie wiem jak K. ją przyrządził, ale była przeprzepyszna!
oraz węgorzem, ale nie na surowo. M. i K. zabrali
mnie do restauracji urządzonej w tradycyjnym japońskim stylu
i serwującej
wyłącznie węgorze.
Danie firmowe tego lokalu to zupa z serca węgorza,
węgorz pieczony i pikle z różnych bliżej niezidentyfikowanych warzyw.
Wszystko
bardzo dobre, a główny kawałek ryby wręcz pyszny.
Niestety, żeby w takiej prawdziwie japońskiej restauracji
wiedzieć co zamówić, trzeba albo znać japoński, albo przyjść w towarzystwie
tubylców.
menu kawiarni
Dlatego potem, kiedy już musiałam sobie radzić sama, jadałam
mniej wykwintne potrawy. Co prawda przed większością restauracji są wystawione
plastikowe modele oferowanych potraw, ale na tym szczęście się kończy.
Rozmowa
z obsługą jest prawie niemożliwa, bo Japończycy praktycznie nie mówią po
angielsku. A ja po japońsku to jeszcze gorzej niż po niemiecku.
Poza tym szukałam zawsze restauracji, w której mogłabym siedzieć
przy stoliku. Japoński brak miejsca i wykorzystywanie każdego centymetra
kwadratowego powierzchni w gastronomii przejawia się tak, że osoby pojedyncze
nie siadają przy normalnych stolikach, tylko przy barze, z widokiem na kuchnię
lub na ścianę.
Siadają, zjadają i wychodzą. A dla mnie wizyta w restauracji to
coś więcej niż napełnienie żołądka. Chciałam chwilę odpocząć, popatrzeć na
ludzi, wypisać pocztówki itd. Dlatego wybierałam lokale, w których było dużo
pustych stolików, bo wtedy łatwiej było przekonać kelnera, że ja nie przy
barze, że przy stoliku posiedzę sobie.
No i w wyniku tych wszystkich okoliczności często jadałam w
restauracjach serwujących udon, soba, ramen i wszelkie inne odmiany makaronu w
zupie.
mój pierwszy udon w Hiroszimie
Choć na ogół dania japońskie składają się z kilku małych porcji rożnych
rzeczy, to tu akurat jest odwrotnie. Miska jedna, ale za to wielka jak kocioł.
Raz nawet nie udało mi się zjeść wszystkiego, choć kto mnie zna, ten wie –
marnowanie jedzenia zaliczam do grzechów głównych. Jednak mimo usilnych starań nie
dało rady. I to nawet nie dlatego, że zupa paliła ogniem, choć wybrałam ostrość
4 w 25 stopniowej skali ani że czosnku było w misce chyba ze dwie główki (a
wzięłam opcję regular, nie żadne extra ani bardzo extra). Po prostu nie udało
mi się pokonać całego wiadra jedzenia.
Za to odniosłam inny sukces. O proszę,
fartuch ochronny, który dostawał każdy, kto zasiadał do miski pełnej długiego
makaronu pływającego w gorącej zupie, udało mi się zabrudzić tylko kilkoma
maleńkimi plamkami. Jadłam wykwintnie jak księżniczka jakaś po prostu!
Po takim obfitym obiedzie deser raczej się nie zmieści. Więc
teraz się już pożegnam, a o deserach napiszę za tydzień.
kot był podpisany tak: najadłem się i śpię, proszę mnie nie budzić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz