W wielu
krajach do zagranicznego turysty podchodzą – głównie młodzi – ludzie, którzy
twierdzą, że chcieliby porozmawiać, żeby podszlifować swój angielski. Na ogół
po krótkiej chwili wychodzi na jaw, że tak naprawdę mają nadzieję na zdobycie
paru groszy w zamian za opowiedzenie o jakimś zabytkowym miejscu albo
doprowadzenie do znajomego sklepiku.
W Iranie
jest inaczej. Ludzie podchodzą, proszą o krótką rozmowę i rzeczywiście jedynym
ich celem jest konwersacja w obcym języku.
zabytków w Iranie nie brakuje - tu kompleks Amir Czakmagh w Jazdzie
a tu Persepolis
W Kaszanie pewien
starszy pan zatrzymał nas na ulicy, tylko po to, by opowiedzieć po angielsku dwa
dowcipy. Pierwszy: jakie jest najdłuższe słowo angielskie? Nie wiecie? My nie
wiedzieliśmy, więc pan nam wyjaśnił – smiles, bo pomiędzy pierwszą i ostatnią
literą mieści się cała mila. I dowcip drugi: co będzie gdy wylejesz herbatę na
koszulę? (czyli na shirt nalejesz tea) T-shirt! – zawołał triumfalnie
pan, po czym pomachał nam i poszedł w swoją stronę.
gdzieś w tej okolicy poznaliśmy dwa dowcipy
Na bazarze
natomiast podszedł do nas pan z 12-letnim synem, żeby ten mógł sprawdzić
swoje umiejętności lingwistyczne. Ojciec podpowiadał po cichu pytania, a chłopiec tłumaczył je głośno
na angielski: skąd jesteście, czy podoba wam się w Iranie itp. Gdy zasób pytań
się wyczerpał, panowie pożegnali się i poszli dalej robić zakupy.
irański bazar może wyglądać tak
albo tak
Irańczycy w
ogóle są chętni do rozmowy i brak wspólnego języka nie jest w stanie ich
zniechęcić. O, na przykład pan, który siedział na wielkim kole do mielenia
kurkumy.
Jest taki zaułek na bazarze w Kaszanie, gdzie można kupić rozmaite
przyprawy, zioła, suszone owoce i pączki róż. Pachnie tam jednocześnie
wszystkim, a w powietrzu unosi się tyle przyprawowych pyłków, że od razu chce
się kichać i płakać. Tam właśnie, za workami z pieprzem i cynamonem, stoi
ogromny rozgniatacz kurkumy.
Składa się z dwóch kamiennych kręgów, jeden leży
na ziemi, a drugi się po nim turla i rozciera kłącza kurkumy. Kiedyś – widać to
na wiszącym obok zdjęciu – kołem kręcił wielbłąd, dziś robi to silnik jeżdżący
dookoła leżącego kręgu na gumowej oponie. Obok tego urządzenia siedział
pan, o którym chcę opowiedzieć. Najpierw
spytałam go czy mogę zrobić zdjęcie urządzeniu, pan się oczywiście zgodził i
natychmiast rozpoczął konwersację. Trwała z dziesięć minut, podczas których pan
namówił nas do zakupu rozmaitych suszonych kwiatów, liści i innych przypraw. Nie
byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że przez cały ten czas pan nie
wydał z siebie ani jednego dźwięku. Nie wiem czy tylko nie znał angielskiego,
czy też może był głuchoniemy. Jak by nie było, nie przeszkodziło mu to w
niczym. Demonstrował różne produkty, pokazywał jak należy ich używać i jak nam będzie
dzięki temu miło i przyjemnie. A my ściskaliśmy w objęciach coraz to więcej
paczuszek z listkami, kwiatkami i nasionkami. Bardzo owocna konwersacja!
taką antybakteryjną mieszankę do rzucania w ogień też kupiłam, choć nie wiem skąd ja ten ogień wezmę...
Choć trzeba
przyznać, że czasami dogadanie się z Irańczykami nie jest takie proste. Ich wrodzona
niechęć do mówienia o pieniądzach zderza się z naszym europejskim przekonaniem,
że każda usługa musi zostać odpowiednio opłacona i wytłumaczenie sobie o co
chodzi bywa niełatwe. Przychodzi człowiek na dworzec, żeby jechać, dajmy
na to, do Kom.
dworców autobusowych szczerze Irańczykom zazdroszczę
pomnik podróżnego na dworcu w Isfahanie
Kierowca uśmiecha się promiennie i szerokim gestem zaprasza do
autobusu. My oczywiście chcemy najpierw ustalić cenę i kupić bilet. Nasze wymawiane
głośno i wyraźnie ticket, tic – ket, tiii – ckeeet budzi w oczach
kierowcy coraz większe zdumienie. Na szczęście jego pomocnik domyślił się i
tłumaczy koledze, że cudzoziemcy pytają o bilet. Wymawia to dokładnie tak: bilet
(wymyśliłam nie wiadomo po co ten ticket i niepotrzebnie skonfundowałam
biednego człowieka, zamiast od razu mówić, że chodzi mi o bilet!). Kierowca nie
ma nic przeciwko zadowoleniu swoich klientów. Chcą bilet? Proszę bardzo! Wyciąga
bloczek stosownych druczków, pyta o nazwisko i pokazuje mi, że wpisuje cyfrę 3
(perskie cyfry są prawie takie same jak arabskie, czyli zupełnie inne niż te,
które my stosujemy i nazywamy arabskimi) – czyli bilet jest dla trzech osób.
tu dobrze widać piękno perskich cyfr: w górnym rzędzie 642, w dolnym 15555
Żebyśmy byli jeszcze bardziej kontenci, daje nam gumową gwiazdkę z liczbą 12. To
nasz numerek na bagaże. Jeden na wszystkie trzy plecaki, których zresztą nijak
nie oznacza i po dojechaniu do Kom będzie nam próbował oddać jakieś inne
walizki, ale to nic. Ważne, że zagraniczni goście mają co chcieli. A teraz,
skoro już dostaliście te swoje bilety to wsiadajcie, wsiadajcie.
No więc
wsiadamy. Ile bilet kosztuje, dowiemy się kiedy indziej. Zresztą ceny
jednostkowej nie poznamy nigdy, bo tak kierowca jak i rozmaici kelnerzy i
sprzedawcy często podają kwotę nijak niepodzielną przez trzy. Dwadzieścia albo
pięćdziesiąt pięć. Nie wiadomo dlaczego, ale dopóki są to niskie sumy, nie ma
o co kopii kruszyć, więc płacimy bez szemrania.
W ogóle
płacenie w Iranie – nie tylko z powodu niechęci do żądania pieniędzy – ale też
z winy skomplikowanego systemu walutowego to poważne wyzwanie. Przez dwa
tygodnie nie udało nam się opanować tej sztuki. No, ale to już temat na inną
opowieść…
perskie księżniczki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz