Dakar widziany z okna samolotu jest beżowy.
Potem, już na
ziemi okazuje się, że owszem, wiele jest w tym mieście szarawych domów, sporo żółtego pyłu, nieco podobieństwa do Hurghady
czy innego nadmorskiego arabsko-afrykańskiego miasta,
ale nie ma wątpliwości,
że znajdujemy się w najprawdziwszej Czarnej Afryce. Choć według mnie jest to
zdecydowanie Afryka kolorowa. Nawet jeśli nie świeci słońce (co się nawet dość często zdarza) i ocean nie lśni,
to te wszystkie zielone palmowe pióropusze, kłęby kwiecia wylewające się z
każdej najdrobniejszej szpary
mniej więcej tam, gdzie różowe kwiaty zaczynają się mieszać z białymi jest wejście do naszego domu
i wielokolorowe wzorzyste stroje (zarówno
damskie, jak i męskie) pozostają na długo w głowie przybysza z dalekiej bezbarwnej
krainy.
No i sami widzicie, co się dzieje z tekstem, który zgodnie z
planem, miał być rzetelnym turystycznym opisem stolicy Senegalu. Ja po prostu
nie potrafię pisać o Afryce! O tym, że w Dakar leży w najzachodniejszej części
Afryki Zachodniej,
wydawało mi się, że to jest najbardziej wysunięty w ocean kawałek lądu
ale ponieważ tamten ląd jest raczej sztucznie usypany, a ten tu naturalny, więc ostatecznie komisja w składzie uznała, że to na tym zdjęciu widać najbardziej zachodni punkt kontynentu afrykańskiego
na takim kwadraciku rogiem przyczepionym do stałego lądu, a
całą resztą wciśniętym w Ocean Atlantycki, który – ku mojemu zdziwieniu – jest tu
dość leniwy. Owszem, obija się o skalisty brzeg, ale chyba tylko z poczucia
przyzwoitości. Natomiast tam, gdzie jest piaszczysta plaża potrafi dopływać do
niej tak spokojnie, że można stać godzinę w wodzie po łydki i nie zamoczyć
sobie ud.
W Ghanie coś takiego było absolutnie niemożliwe. Taka oceaniczna łagodność ma oczywiście swoje
zalety – można w Dakarze znaleźć miejsce do popływania, surfowania czy innej
wodnej aktywności.
Jeśli uda się oderwać od zabaw wodnych i pojedzie trochę
w głąb lądu, to zobaczy się inne oblicze Dakaru.
Miasto jest przeogromne, zagarnia
coraz więcej terenu i wyjeżdżając z niego, trudno stwierdzić, kiedy jest się
już gdzie indziej. Nie byłam oczywiście we wszystkich dzielnicach, ale kawałek
udało mi się zobaczyć.
Przede wszystkim jest więc centrum, z placem Niepodległości,
który choć nieco przykurzony jest okazały i myślę, że niewiele mu trzeba, żeby
stać dumnym wielkomiejskim placem.
Tuż obok znajduje się pałac prezydencki otoczony wspaniałymi
ogrodami.
warta przed pałacem
To znaczy, tak wyczytałam w przewodniku i zaparłam się, żeby te ogrody
koniecznie odwiedzić. Efektem obchodzenia
wkoło otoczonej wysokim murem prezydenckiej rezydencji, było zdobycie wiedzy,
że w muzułmańskim kraju najzimniejsze piwo można wypić w klubiku dziecięcym.
Umęczone spacerem w palącym słońcu, bez większej nadziei zajrzałyśmy do kolorowego
ogródka, pięknie położonego na nadoceanicznym klifie. Pracownicy klubiku
szybciutko usadzili nas na fotelach pod palmą z widokiem na przestwór oceanu,
podali miseczkę orzeszków (które w Senegalu smakują zupełnie inaczej niż w
Polsce)
afrykańskie orzeszki obowiązkowo pakowane są w butelki
i bardzo przyjemnie zimny bursztynowy płyn. A gdybyśmy chciały whisky
czy rum, to też nie byłoby żadnego problemu. Tak więc wzbogaciłam się o kolejny
argument przeciw stereotypom, ale piękna prezydenckich ogrodów nie poznałam.
Wiem za to z całą pewnością, że są duże.
nie mam pewności czy w ogóle wolno robić pałacowi zdjęcia, więc mam tylko takie cyknięte ukradkiem
Od pałacu biegnie bardzo elegancka ulica, która właściwie
mogłaby się spokojnie znajdować na dowolnym kontynencie.
Przy ulicy tej stoi
dakarska katedra katolicka.
wejścia do kościoła strzegą cztery senegalskie anioły
wewnątrz najbardziej spodobało mi się malowidło na kopule
I tu kolejne zaskoczenie – niby trzeci świat, a
proszę jaka nowoczesność, u nas nie widziałam czegoś takiego na żadnym
kościele:
są trzy sposoby zapoznania się z historią katedry - zeskanowanie kodu, wysłanie sms lub wejście na podany adres internetowy
Niestety podana strona jest raczej dla osób znających
francuski, ja w tym języku mogę (jak się mocno skupię) potargować się ze
sprzedawcą, teksty o zabytkach Senegalu zdecydowanie mnie przerastają. Dlatego nie będziemy się zagłębiać w historię
kościoła tylko szybciutko przeskoczymy do innej części miasta. W dzielnicy
Medina znajduje się najważniejszy meczet Dakaru.
Sama dzielnica, wbrew nazwie,
okazała się nie bardziej arabska niż reszta miasta, ale Wielki Meczet jest –
jak się mawia u mnie na wsi – galanty.
Zaprojektowany został przez marokańskich
architektów i rzeczywiście jest w nim coś maghrebskiego. Meczet w Casablance
wygląda może bardziej imponująco, ale podobieństwo jest.
tu minaret meczetu dakarskiego
a tu, stanowiący inspirację dla architektów meczet w Casablance
Nie zawsze uda się zwiedzanie tego obiektu,
wszystko zależy od tego, na kogo się trafi. Ten pan, który dokonywał ablucji
przed wejściem, machnął do mnie, żebym zdjęła buty i weszła,
inny, który zaraz
się pojawił stanowczo mnie przepędził, a dwaj kolejni, akurat wychodzący z sali
modlitw powiedzieli, że mogę zrobić zdjęcia, ale tylko z progu.
Zwiedzając miejsca religijne, nie mogłam pominąć świątyń
handlu. Już ze dwa tygodnie przed wyjazdem zaczęłam informować A., że koniecznie
musimy pójść na bazar i kupić duuużo tkanin. Będąc w Senegalu, przypominałam
jej o tym codziennie, aż w końcu poszłyśmy. Po co mi te materiały, nie mam pojęcia.
Czasu na szycie toreb nie mogę znaleźć od dłuższego czasu, a obrusów
afrykańskich mam tyle, że mi się szafka nie domyka, ale na nałóg nie ma siły. I
dzięki temu mogłam po powrocie podjąć rodzinę przy stole tak kolorowym, że
każdy siadał przy nim z uśmiechem na twarzy. To takie afrykańskie czary.
Żałowałam tylko, że nie mogłam kupić więcej. Zwłaszcza, że spotkany na ulicy
człowiek zabrał nas do fabryki – kilkupiętrowego budynku, w którym sprzedawano
materiały, ale też szyto na miejscu ubrania. Gdy stanęłam przed ścianą, przy
której od podłogi do sufitu ułożone były wieże z bel materiałów, to aż
jęknęłam. Po pierwsze z żalu, że nie dam rady tego wszystkiego obejrzeć,
dotknąć, że o kupieniu nie wspomnę. A po drugie dlatego, że choć sprzedawca
zapewnił mnie, że bez problemu wyciągnie dowolnie wskazaną belę, to jednak było
mi okropnie głupio kazać mu wydobywać coś przyciśniętego pięćdziesięcioma
innymi belami. A afrykańskie wzory mają to do siebie, że są wieloelementowe –
to że widzę na wystającym kawału żółto-niebieską kratkę zupełnie nie wyklucza,
że kawałek dalej będą różowe kwiaty albo zielone ptaki. Albo Matka Boska z
małym Jezuskiem. W Ghanie takie kościelne materiały widziałam tylko na ubraniach
wiernych w czasie mszy. Byłam pewna, że robione są na zamówienia kościelne. A
tymczasem w dakarskim sklepie mogłam sobie ich kupić ile dusza zapragnie. Tych akurat nie chciałam, ale coś tam kupiłam, fabrykę obejrzałam i mogłam iść dalej.
Ale o tym to już chyba następnym razem, bo podobno
internauci bardzo nie lubią zbyt długich wpisów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz