Godzina 19:30, zmierzch już zapadł i oświetlony żółtym
światłem ulicznych latarni Dakar wygląda zupełnie jak teatralna dekoracja. A
ja, mimo że stoję 30 centymetrów od pani sprzedającej z miednicy liście mięty i
innych nieznanych mi roślin, pół metra od leżącej na jezdni sterty ubrań i milimetry
od mijających mnie przechodniów, to czuję się jak widz w tym teatrze.
I choć oficjalnie czekam na autobus, to o wiele bardziej
zajmuje mnie obserwowanie tego wszystkiego co dzieje się dookoła.
większość, a przynajmniej spora część przystanków w Dakarze jest oznakowana
Właśnie jakiś młody człowiek przytaszczył wielki wór i
odsunąwszy nas nieco, zaczął rozkładać swój kram. Na przystanku, między
krawężnikiem a nadjeżdżającymi autobusami. Że jezdnia jest brudna i
zapiaszczona? To nic, handlowiec rozłożył na ziemi kawałek folii i dopiero na
nią wysypał zawartość wora. Na folię, na jezdnię i krawężnik oraz na kupę
piachu posypały się majtki, staniki, koszulki i halki. Chłopak ani trochę nie
przejął się tym, że białe fatałaszki spadły na ziemię i właśnie jakiś
przechodzień nadepnął na kremowe majtki. Ponieważ sprzedawca nie okazał żadnych
emocji, ja postanowiłam zmartwić się za niego.
- Kto w ogóle będzie chciał coś tu kupić? – pomyślałam
i na chwilę odwróciłam się w drugą stronę, bo właśnie podjeżdżał autobus i
trzeba było sprawdzić czy to nie nasz.
Kiedy minutę później znów spojrzałam na stragan z
bielizną, zdumiałam się niepomiernie. Wokół
sterty bielizny stało z pięć kobiet z zaangażowaniem grzebiących w
asortymencie. Młoda i bardzo szczupła dziewczyna uklękła na kupce bielizny i z
triumfem wyciągnęła z samego dna wielkie białe reformy. W tym samym niemal
momencie rozłożysta matrona w kolorowej bardzo wzorzystej szacie przykładała do
siebie cieniutkie liliowe stringi. Obok niej kobieta w muzułmańskiej chuście i
sukience bez rękawów, z dekoltem z tyłu do połowy pleców przymierzała żółty
koronkowy biustonosz.
A co robił sprzedawca? Nie spoczął na laurach, o nie! Siedząc
jak król na górze bielizny, niczym lasso zarzucał staniki na przechodzące obok
dziewczyny, jednocześnie wykrzykując różne ajajaj i ole ole do potencjalnych
klientek po drugiej stronie ulicy.
- Vou voulez quelle ligne? – z zapatrzenia wyrwał mnie
sprzedawca artykułów przemysłowych, zwijający właśnie swoje stoisko i chowający
wszystko do metalowej szafy, w której towar miał przenocować. Nie wiem dlaczego,
ale w pewnym momencie postanowił przerwać pracę, podejść do nas i zadać pytanie.
- Słucham??
- Vou voulez quelle ligne? – powiedział znów pan. Przy
trzeciej powtórce zrozumiałam wreszcie, że pyta na jaki autobus czekamy.
- Quarante-sept (czyli 47)– odpowiedziałam nienaganną
francuszczyzną.
- A, ok – odparł pan, po czym każde z nas wróciło do
swojego zajęcia – on do chowania towaru, a ja do oglądania straganu z bielizną.
Tuż obok niego zatrzymał się właśnie autobus. Odległość od kół pojazdu do
najbardziej wysuniętej ku środkowi jezdni koszulki równa była szerokości
ludzkiej stopy, czyli akurat tyle, żeby między autobusem a straganem mogli
przeciskać się ludzie. Myślicie, że sprzedawca przesunął trochę koszulkę, żeby
zmniejszyć prawdopodobieństwo zdeptania jej? Słusznie uważacie, że nie. Po co,
skoro wszyscy znakomicie się mieszczą?
zdjęcie dla spostrzegawczych - zauważyliście, że sfotografowałam tu przejście dla pieszych? I że świeci się czerwone światło?
Na autobus się nie doczekałyśmy. Po ponad trzydziestu
minutach podszedł do nas jakiś chłopak i poradził, żebyśmy poszły sto metrów
dalej na pętlę trójki, bo 47 coś dziś słabo jeździ.
autobus nr 47 spotkałam następnego dnia niedaleko plaży
Tak więc czekanie na autobus
nie zakończyło się sukcesem, ale co sobie pooglądałam, to moje!
Pięknie napisane.
OdpowiedzUsuńA światło zielone się świeci, ale w życiu bym tego sygnalizatora nie zauważyła!