Mamadou spotkałyśmy na wyspie N’Gor, na skrzyżowaniu dwóch
piaszczystych wąskich uliczek.
o zaraz tu za rogiem
Zatrzymałyśmy się, bo chciałam sfotografować piękny
mural.
Senegalczycy są mistrzami malarstwa naściennego!
- To ja namalowałem – powiedział Mamadou. I tak jakoś
spojrzał na nas swoimi magicznymi oczami, że bez słowa sprzeciwu poszłyśmy do
jego domu-pracowni-sklepu.
tu mieszka i pracuje Mamadou
A przecież co pięć minut ktoś nas zachęcał do takich
odwiedzin, do obejrzenia towaru ukrytego w torbie, wypełniającego kosz czy
miednicę, do wizyty w pracowni artysty itd., itp., itd. I zazwyczaj ktoś taki
słyszał od nas: no, merci. Nawet zapewnienia, że Senegalczycy nie są kanibalami
i nie zjadają białych, nie pomagały. A Mamadou powiedział: chodźcie. I
poszłyśmy.
Mamadou pochodzi z Casamance, południowego regionu
Senegalu, który od północy oddzielony jest wąskim paskiem Gambii. Nie byłam
tam, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jest tam trochę inaczej
niż na północy. I chyba też biedniej. Dlatego Mamadou od kilku lat mieszka na
wyspie N’Gor, gdzie handluje rękodziełem produkowanym przez jego rodziców. Tata
robi figurki z hebanu, najzacniejszego z drzew, bo jest antyrasistowskie –
częściowo czarne, a częściowo białe i drzewa coli, bez którego nie byłoby
najsłynniejszego napoju świata,
a mama produkuje biżuterię – bransoletki i
wisiorki. Wszystko to Mamadou przywozi do regionu, w którym jest mniej
krokodyli, ale za to więcej turystów i sprzedaje cudzoziemcom. Nas jednak
zaprosił nie na zakupy, a na herbatę. Senegalska gościnność znajduje swój wyraz
w ataaya – specjalnym parzeniu herbaty, którą częstuje się gości.
wszystko co potrzebne do ugoszczenia herbatą
Zatem my usiadłyśmy na niskich stołeczkach (mój był w
kształcie hipopotama) i patrzyłyśmy sobie na fale rozbryzgujące się o skalisty
brzeg, a Mamadou rozpalił ogień w małym piecyku, postawił na nim czarny od
sadzy czajniczek i opłukał szklanki wodą z kanistra.
A kiedy herbata w czajniku
się zagotowała, przystąpił do zasadniczej części rytuału. Wysoką strugą nalał
płyn do szklaneczek, potem przelał z powrotem do czajnika i znów do szklanek.
Powtarzał te czynności dopóki herbata nie wystygła na tyle, że dało się ją pić,
a na jej powierzchni pojawiła się wysoka warstwa piany.
Wtedy wręczył nam
szkalneczki. Herbata była mocna, słodka, pachniała goździkami i kardamonem. Piłyśmy
ją, podziwiając widoki.
- To moja telewizja – mówi Mamadou, który mieszka co
prawda w rozwalającym się domu, ale z okna widzi coś tak pięknego, że czuje się
szczęśliwym człowiekiem. Ja, mająca z domu widok na blok naprzeciwko oraz
wielopoziomowy garaż, nie mam najmniejszych wątpliwości, że szczęście chłopaka
oglądającego codziennie moc oceanu jest jak najbardziej prawdziwe.
W domku na klifie towarzystwa dotrzymuje mu mały czarny
kotek, Camalou, nazwany tak na cześć jakiegoś znajomego Hiszpana. Nie wiem jaki
związek z Hiszpanią ma słowo Camalou, ale Mamadou wie, a to przecież
najważniejsze. Kotek jest mały i chudy, ale ma na szyi koraliki, dostaje sardynki oraz specjalnie zakupione kocie witaminy, więc na pewno wyrośnie na
dużego i silnego przyjaciela swojego pana.
Godzinę po rozstaniu z Mamadou stwierdziłam brak portfela.
Strasznie się zmartwiłam, nawet nie tyle utratą pieniędzy, co koniecznością zweryfikowania
opinii o chłopaku o przedziwnie magicznych oczach. Bez większego przekonania
wróciłam do sklepiku na klifie i spytałam o portfel. Mamadou nic o nim nie
wiedział, ale jego oczy zamgliły się – wiedział, że go podejrzewam i nic nie mógł
na to poradzić. Ja też nie. Zupełnie zrezygnowana,
dla świętego spokoju poszłam jeszcze na oddaloną o sto metrów od domu Mamadou
górkę, gdzie godzinę wcześniej siedziałyśmy na ławce, gapiłyśmy się na
przestwór oceanu, robiłyśmy zdjęcia, wykręcałyśmy się od wizyty u kolejnego
lokalnego artysty i rozmawiałyśmy z chłopakami grającymi na bębnach.
zdaje się, że jeden z chłopaków był dziewczyną
Portfel z
całą zawartością leżał spokojnie pod ławką…
Oczom Mamadou powrócił blask. Z radości ucałował i A. i
mnie i jeszcze raz zapewnił o swojej przyjaźni.
- Odwiedzajcie mnie, kiedy tylko chcecie – powiedział. –
Tu często przychodzą turyści, ale oni są inni niż Wy. Oni są prisonniers de lux....*
PS Żeby spotkać Mamadou musicie najpierw przepłynąć ze
stałego dakarskiego lądu na wyspę N’Gor. Łódki kursują co kilkanaście minut, bilety
kosztują kilkaset franków (jakieś 3-4 zł).
Podróż trwa jakieś pięć minut. Tylko
nie wybierajcie się na łódkę w sznurowanych trzewikach, bo po pierwsze, wsiada się
prosto z oceanu, więc lepiej być boso, a po drugie w łódce na dnie też jest
sporo wody. Kiedy się już dopłynie do wyspy, można najpierw odpocząć po podróży
w jednej z wielu nadbrzeżnych knajpek,
my piłyśmy orzeźwiające płyny u tego pana
a potem
należy po prostu iść przed siebie.
Wyspa jest na tyle mała, że wcześniej
czy później na pewno dotrzecie domku na klifie, Mamadou i małego czarnego Camalou.
* prissonniers de lux - więźniowie luksusu
Dodałabym jeszcze, żeby nie wyskakiwać z łódki do wody, gdzie popadnie, bo może okazać się dość głęboko... lepiej podejść do dziobu... ;)
OdpowiedzUsuńNo chyba, że się ma ochotę na orzeźwiającą kąpiel :)
Usuń