wtorek, 15 listopada 2016

Mamadou z wyspy N'Gor

Mamadou spotkałyśmy na wyspie N’Gor, na skrzyżowaniu dwóch piaszczystych wąskich uliczek. 

o zaraz tu za rogiem


Zatrzymałyśmy się, bo chciałam sfotografować piękny mural.

Senegalczycy są mistrzami malarstwa naściennego!

- To ja namalowałem – powiedział Mamadou. I tak jakoś spojrzał na nas swoimi magicznymi oczami, że bez słowa sprzeciwu poszłyśmy do jego domu-pracowni-sklepu. 

tu mieszka i pracuje Mamadou

A przecież co pięć minut ktoś nas zachęcał do takich odwiedzin, do obejrzenia towaru ukrytego w torbie, wypełniającego kosz czy miednicę, do wizyty w pracowni artysty itd., itp., itd. I zazwyczaj ktoś taki słyszał od nas: no, merci. Nawet zapewnienia, że Senegalczycy nie są kanibalami i nie zjadają białych, nie pomagały. A Mamadou powiedział: chodźcie. I poszłyśmy.
Mamadou pochodzi z Casamance, południowego regionu Senegalu, który od północy oddzielony jest wąskim paskiem Gambii. Nie byłam tam, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jest tam trochę inaczej niż na północy. I chyba też biedniej. Dlatego Mamadou od kilku lat mieszka na wyspie N’Gor, gdzie handluje rękodziełem produkowanym przez jego rodziców. Tata robi figurki z hebanu, najzacniejszego z drzew, bo jest antyrasistowskie – częściowo czarne, a częściowo białe i drzewa coli, bez którego nie byłoby najsłynniejszego napoju świata, 


a mama produkuje biżuterię – bransoletki i wisiorki. Wszystko to Mamadou przywozi do regionu, w którym jest mniej krokodyli, ale za to więcej turystów i sprzedaje cudzoziemcom. Nas jednak zaprosił nie na zakupy, a na herbatę. Senegalska gościnność znajduje swój wyraz w ataaya – specjalnym parzeniu herbaty, którą częstuje się gości.

wszystko co potrzebne do ugoszczenia herbatą

Zatem my usiadłyśmy na niskich stołeczkach (mój był w kształcie hipopotama) i patrzyłyśmy sobie na fale rozbryzgujące się o skalisty brzeg, a Mamadou rozpalił ogień w małym piecyku, postawił na nim czarny od sadzy czajniczek i opłukał szklanki wodą z kanistra.


 A kiedy herbata w czajniku się zagotowała, przystąpił do zasadniczej części rytuału. Wysoką strugą nalał płyn do szklaneczek, potem przelał z powrotem do czajnika i znów do szklanek. Powtarzał te czynności dopóki herbata nie wystygła na tyle, że dało się ją pić, a na jej powierzchni pojawiła się wysoka warstwa piany. 


Wtedy wręczył nam szkalneczki. Herbata była mocna, słodka, pachniała goździkami i kardamonem. Piłyśmy ją, podziwiając widoki.


- To moja telewizja – mówi Mamadou, który mieszka co prawda w rozwalającym się domu, ale z okna widzi coś tak pięknego, że czuje się szczęśliwym człowiekiem. Ja, mająca z domu widok na blok naprzeciwko oraz wielopoziomowy garaż, nie mam najmniejszych wątpliwości, że szczęście chłopaka oglądającego codziennie moc oceanu jest jak najbardziej prawdziwe.
W domku na klifie towarzystwa dotrzymuje mu mały czarny kotek, Camalou, nazwany tak na cześć jakiegoś znajomego Hiszpana. Nie wiem jaki związek z Hiszpanią ma słowo Camalou, ale Mamadou wie, a to przecież najważniejsze. Kotek jest mały i chudy, ale ma na szyi koraliki, dostaje sardynki oraz specjalnie zakupione kocie witaminy, więc na pewno wyrośnie na dużego i silnego przyjaciela swojego pana.


Godzinę po rozstaniu z Mamadou stwierdziłam brak portfela. Strasznie się zmartwiłam, nawet nie tyle utratą pieniędzy, co koniecznością zweryfikowania opinii o chłopaku o przedziwnie magicznych oczach. Bez większego przekonania wróciłam do sklepiku na klifie i spytałam o portfel. Mamadou nic o nim nie wiedział, ale jego oczy zamgliły się – wiedział, że go podejrzewam i nic nie mógł na to poradzić. Ja też nie.  Zupełnie zrezygnowana, dla świętego spokoju poszłam jeszcze na oddaloną o sto metrów od domu Mamadou górkę, gdzie godzinę wcześniej siedziałyśmy na ławce, gapiłyśmy się na przestwór oceanu, robiłyśmy zdjęcia, wykręcałyśmy się od wizyty u kolejnego lokalnego artysty i rozmawiałyśmy z chłopakami grającymi na bębnach. 

zdaje się, że jeden z chłopaków był dziewczyną

Portfel z całą zawartością leżał spokojnie pod ławką…
Oczom Mamadou powrócił blask. Z radości ucałował i A. i mnie i jeszcze raz zapewnił o swojej przyjaźni.
- Odwiedzajcie mnie, kiedy tylko chcecie – powiedział. – Tu często przychodzą turyści, ale oni są inni niż Wy. Oni są prisonniers de lux....*


PS Żeby spotkać Mamadou musicie najpierw przepłynąć ze stałego dakarskiego lądu na wyspę N’Gor. Łódki kursują co kilkanaście minut, bilety kosztują kilkaset franków (jakieś 3-4 zł).


 Podróż trwa jakieś pięć minut. Tylko nie wybierajcie się na łódkę w sznurowanych trzewikach, bo po pierwsze, wsiada się prosto z oceanu, więc lepiej być boso, a po drugie w łódce na dnie też jest sporo wody. Kiedy się już dopłynie do wyspy, można najpierw odpocząć po podróży w jednej z wielu nadbrzeżnych knajpek,


my piłyśmy orzeźwiające płyny u tego pana

 a potem  należy po prostu iść przed siebie. 


Wyspa jest na tyle mała, że wcześniej czy później na pewno dotrzecie domku na klifie, Mamadou i małego czarnego Camalou.

* prissonniers de lux - więźniowie luksusu

2 komentarze:

  1. Dodałabym jeszcze, żeby nie wyskakiwać z łódki do wody, gdzie popadnie, bo może okazać się dość głęboko... lepiej podejść do dziobu... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No chyba, że się ma ochotę na orzeźwiającą kąpiel :)

      Usuń