niedziela, 19 września 2021

KrajKuchnia - Liberia

 Liberia to kraj, w którym właściwie nie byłam. Ale że plan pobytu – i to długiego, połączonego z pracą – był w fazie mocnego zaawansowania, więc czuję się trochę, jakby jednak coś mnie z tym miejscem łączyło. 


Oglądałam Liberię kilka razy z okien samolotu i przy okazji pobytu na lotnisku w Monrowii zachwycałam się tamtejszym powietrzem (możecie o tym przeczytać tutaj).

Liberia widziana z okna samolotu

Kulinarnie nie dane mi było tego kraju poznać, ale internetowe poszukiwania doprowadziły mnie do przekonania, że jada się tam podobnie jak w Ghanie. W Akrze czasami kupowałam sobie racuchy smażone na miejscu, na przyulicznych stoiskach. Świeżutkie, jeszcze ciepłe i pachnące stanowiły znakomite drugie śniadanie. Nigdy jednak nie widziałam ich w wersji wytrawnej. Propozycja podania słodkich racuchów z ostrym sosem paprykowym wydała mi się bardzo intrygująca i warta spróbowania.

Do tego samego wniosku doszli A. i F., którzy już nie pierwszy raz postanowili rzucić się na głęboką wodę moich kulinarnych eksperymentów. Zatem i oni, i ja zgromadziliśmy potrzebne składniki: mąkę, drożdże, cukier, gałkę muszkatołową, 


paprykę słodką i ostrą oraz cebulę.


Warzywa odłożyliśmy na bok, a z pozostałych składników wyrobiliśmy ciasto, dolewając stopniowo wodę, tak aby uzyskać konsystencję gęstej śmietany. 


Następnie przykryte ściereczkami miski odstawiliśmy w ciepłe miejsce i zabraliśmy się za robienie sosu. A właściwie zabrałyśmy, bo A. sama dzielnie zalewała się łzami, krojąc cebulę i wypalała język, testując moc papryki. Po mojej stronie internetowego mostu cebula nie była taka wredna, a z papryką postanowiłam zaryzykować bez próbowania, więc miałam znacznie mniej doznań sensorycznych.

Pokrojone warzywa zmiksowałyśmy na gładko (lub prawie gładko), a potem wrzuciłyśmy do rondla z rozgrzanym olejem i smażyłyśmy, aż sos zgęstniał. 



Teraz wystarczyło go spróbować, posolić i doprawić. Autorka przepisu w tym momencie wkruszyła do sosu kostkę maggi. Internet poinformował mnie, że zbliżony smak można uzyskać, łącząc lubczyk z sosem sojowym i odrobiną cukru. 


Zamiast pełnej konserwantów kostki, użyłyśmy więc takiej mieszanki. W efekcie mnie wyszła bardzo przyjemna, odpowiednio pikantna pasta paprykowa. A. ze swojego sosu też była zadowolona. Pewnie ta pani, która zamieściła przepis w Internecie, obśmiałaby nasze wyroby, ale wiadomo, że w kwestii ostrości jedzenia z Afrykanami Zachodnimi nie mamy się co mierzyć.


Robienie sosu i drobne ploteczki zajęły nam mniej więcej pół godziny, przyszedł więc czas, by zajrzeć do ciasta. Jak wiadomo, drożdże mnie nie lubią, więc nie spodziewałam się spektakularnych efektów. I rzeczywiście – ciasto praktycznie wcale nie wyrosło. Ponieważ jednak A. miała podobny wynik, uznałyśmy, że tak ma być i przystąpiłyśmy do smażenia.

Chcąc zrobić wszystko zgodnie z instrukcją, nabrałyśmy ciasta ręką i wycisnęłyśmy porcję, zaciskając dłoń w pięść. A. była wielce zadowolona z sensorycznych walorów takiego gotowania, ale zgodziła się ze mną, że postępując w ten sposób, zmarnujemy większość ciasta i wysmarujemy nim wszystko wkoło. Dlatego tylko pierwszy racuch został stworzony tradycyjną liberyjską metodą. Pozostałe wkładałyśmy do rondli z gorącym olejem za pomocą łyżki.


Smażenie nie było łatwe – olej musi mieć odpowiednią temperaturę, bo inaczej albo wszystko się pali, albo w środku nie dopieka. Uzyskanie kulistego kształtu też jest dość trudne, ale to mniejsze zmartwienie, bo nawet jeśli racuchy przypominają pękate króliczki lub inne zwierzątka, to nic nie szkodzi. Ważne, żeby były smaczne.


Nie mogę powiedzieć, żebym była stuprocentowo zadowolona z efektu. Ale danie mam zaliczone, bo kilka racuchów się udało – mogłam liberyjską potrawę sfotografować i oczywiście spróbować.

Słodki racuch z ostrym paprykowym sosem to połączenie niebanalne. Nie jest złe, choć na przyszłość dałabym jednak nieco mniej cukru. A. ze swoich też była zadowolona do pewnego stopnia. 

potrawa w wykonaniu A.

Za to F. „zajadał, że aż słychać chrupanie”. Czyli gotowanie się udało. A sos, który mi został, znakomicie sprawdził się następnego dnia jako dodatek do kanapek.

Następnym razem zaproszę Was na nieco łatwiejszą potrawę z Libii. A na koniec fotka, którą dostałam od A. – może też chcielibyście spotkać się ze mną na zdalnym gotowaniu? 😊



 

 

 

4 komentarze: