sobota, 9 grudnia 2023

Indie Południowe - Kanyakumari

 Indie graniczą z lewej strony z Morzem Arabskim, a z prawej z Zatoką Bengalską. By być jednocześnie nad obiema tymi wodami i móc oglądać zarówno nadmorski wschód, jak i zachód słońca, trzeba pojechać na sam koniuszek subkontynentu, do miejscowości Kanyakumari, czasem nazywanej Komorynem.


Z jakiegoś – nieznanego mi – powodu, miasto nie cieszy się popularnością wśród przybyszów z Europy. Choć jest tu dużo hoteli, restauracji, biur podróży i mnóstwo sklepów z pamiątkami, 

podstawową pamiątką są muszle - jest ich tyle,
że chyba w morzach całego świata nie została nawet jedna mała muszelka

to zachodnich turystów spotkałam może z pięcioro. Natomiast Indusi wizytują Kanyakumari tłumnie, szczelnie wypełniając ulice miasta.

dlatego też oferta handlowa skierowana jest raczej do krajowego odbiorcy

Wcale im się nie dziwię, bo jest tu co robić. Na przykład można pójść na spacer groblą prowadzącą w głąb morza, a potem siedząc na wielkich kamieniach, wpatrywać się w przestwór oceanu i próbować dostrzec, gdzieś tam hen daleko Antarktydę.


Można też wybrać się na lądowy spacer i chodzić sobie uliczkami rybackiej dzielnicy, 


która kolorami domów w najmniejszym stopniu nie ustępuje Meksykowi,



 a w kwestii kształtów kościołów, nie ma chyba nigdzie godnej konkurencji.



wnętrze najokazalszego kościoła w mieście

Obowiązkowym punktem turystycznego programu jest rejs na oddaloną kilkaset metrów od stałego lądu wyspę. W zasadzie wyspy są dwie.


Na jednej znajduje się sanktuarium poświęcone Vivekanadzie, a na drugiej stoi ogromny (41 metrów) pomnik tamilskiego poety i filozofa, Thiruvalluvara. 


Ponieważ jednak trwają prace remontowe i budowa mostu, który połączy obie atrakcje, promy przywożą turystów tylko na jedną wyspę.

Rejs jest krótki, trwa mniej niż 10 minut, ale żeby dostać się na pokład, trzeba odstać swoje w gigantycznej kolejce. No, chyba, że ktoś chce zapłacić za bilet czterokrotnie więcej (czyli około 15 złotych). Wtedy wchodzi na prom szybciej. Ale już w drodze powrotnej musi stać, tak samo, jak wszyscy. Tablice umieszczone w wielu miejscach wyspy oznajmiają, że tu nie ma przywilejów i wszyscy są równi.

Sanktuarium, które można zwiedzić po podróży promem, zbudowano w miejscu, w którym Vivekananda doznał oświecenia. Ten XIX-wieczny mnich, filozof i nauczyciel, któremu Zachód zawdzięcz poznanie jogi, medytował tutaj przez trzy dni i noce, osiągając stan mokszy, czyli wyzwolenia. A wybrał to miejsce pewnie dlatego, że na tej wyspie bogini Kanya Kumari (od niej swoją nazwę wzięło całe miasto), będąca wcieleniem Parvati, bogini miłości, piękna, siły i harmonii odprawiała specjalne rytuały ku czci swego boskiego małżonka, Śiwy.


Dziś także można się tu oddać religijnej zadumie, bowiem oprócz świątyni, na wyspie znajduje się sala medytacji. Jest to ciemne, chłodne pomieszczenie (w Indiach to zaleta), którego jedyne wyposażenie stanowi świecący się na ścianie symbol OM. Jest on też wyśpiewywany przyciszonym głosem płynącym z głośników. Pomaga wiernym oderwać się od panującego na zewnątrz gwaru i wprowadzić w stan medytacyjnego skupienia.

Do największych atrakcji stałego lądu należy wizyta w świątyni Bhagavathy Amman. 


Do tej liczącej sobie trzy tysiące lat budowli wchodzi się oczywiście na bosaka (w Indiach nawet w kościele katolickim obuwie jest niedozwolone), a mężczyźni dodatkowo muszą zdjąć też koszulki.


 Najpierw należy się zaopatrzyć w stosowną ofiarę – za parę rupii można kupić ją od handlarzy stojących przed wejściem. 


Potem idzie pośród rzeźbionych kolumn, aż do miejsca, w którym należy pokłonić się bóstwu. Nie powiem, żebym wiele rozumiała z obrządku, podczas którego cały kokos został zamieniony na rozpołowiony, a na moim czole namalowano czerwoną i żółtą kropkę. Zakładam, że był to wyraz oddania się pod opiekę bogini Kanya Kumari. Jej historia jest szalenie zawiła, ale w skrócie można powiedzieć, że to nastoletnia bogini-dziewica, która zabiła rządzącego miastem demona Banasurę.

Niedaleko świątyni znajduje się również okazały, ale bardziej świecki przybytek – miejsce pamięci Mahatmy Gandhiego. 


Choć ten wielki przywódca Indusów propagował całe życie ideę świata bez przemocy, padł jej ofiarą, zastrzelony w 1948 roku przez hinduskiego nacjonalistę. Po uroczystej kremacji prochy Gandhiego zostały podzielone na kilka części i zawiezione w różne rejony Indii. Jednym z takich miejsc było Kanyakumari. Potem ponad postumentem, na którym 12 lutego 1948, przed wrzuceniem do morza, stała urna z prochami, zbudowano mauzoleum. 


Na jego ścianach powieszono fotografie ilustrujące całe życie Mahatmy, a w dachu zrobiono dziurę, przez którą promienie słońca padają prosto na postument, na którym stała urna, dokładnie w samo południe 2 października, czyli w dniu urodzin Gandhiego.

W odległości kilkunastu kilometrów od centrum miasta jest jeszcze kilka ciekawych do odwiedzenia obiektów.

Mnie starczyło już tylko czasu na wizytę w świątyni Tirupathi Venkatachalapathy (jak ja lubię te indyjskie nazwy 😊).


Gdy podjechaliśmy do niej motorikszą, okazało się, że akurat trwają jakieś modły, na które nie mają wstępu osoby postronne. Zza zamkniętej bramy mogłam tylko zerkać na składających ofiary kapłanów, słuchać śpiewów i dźwięków bębnów. Ale za to, pół godziny później, byłam świadkiem ponownego otwarcia drzwi świątyni. Odbyło się to także przy akompaniamencie bębnów i okrzyków zgromadzonych wiernych, którzy krzycząc, wyrzucali do góry ręce. Z głębi świątyni dało się widzieć rozbłysk ognia, a potem wszystko wróciło do normy. 


Bębny ucichły, ludzie się uspokoili i zaczęli po kolei podchodzić do kapłana, który jakby owiewał ich dymem, nakładając na chwilę na głowy srebrną miskę. Potem drugi duchowny nalewał łyżką wazową w złożone dłonie „święconą” wodę. Wierni wypijali jej trochę, a resztą skrapiali swoje głowy. 


Na dziedzińcu świątyni czekał jeszcze na nich trzeci kapłan. Siedział w budce wyglądającej jak klatka i każdemu dawał trochę ryżu w miseczce zrobionej z suchego liścia. Kolejka oczekujących na ten posiłek była duża, ale kapłan, zobaczywszy nas, wstrzymał ruch. 


Przywołał nas do siebie i wręczył miseczkę z ryżem, zachęcając do spróbowania. Nie wiem, jakie religijne znaczenie miało to danie, ale smakowało po prostu jak kleik ryżowy z dodatkiem jakichś ziół.


Niestety znów moja wiedza okazała się niewystarczająca, by w pełni zrozumieć to, co widziałam w świątyni. Hinduizm to bardzo skomplikowana religia i nie da się jej poznać tak na szybki i tylko przy okazji krótkich podróży. No, ale za każdym razem dowiaduję się czegoś nowego i może kiedyś uda mi się te okruchy połączyć w jakąś większą, sensowną całość.


Na razie musi mi wystarczyć przyglądanie się i próba wpasowania w atmosferę panującą nie tylko w świątyniach, ale w ogóle w indyjskim krajobrazie.


A jest czemu się przyglądać. Zarówno w Kanyakumari, które szczerze polecam osobom wybierającym się na południe Indii, jak i w innych miejscach, które udało mi się odwiedzić i o których napiszę już wkrótce. A zatem, do zobaczenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz