Do Nepalu jedzie przede wszystkim, by na własne oczy zobaczyć największe góry świata.
Ważne są też buddyjskie i hinduistyczne świątynie,
modlitewne młynki, dzwonki
i powiewające na wietrze kolorowe proporczyki. Jedzenie nie odgrywa w tym wszystkim szczególnie ważnej roli.
Nawet ja, choć uwielbiam jeść, a w górach od razu dostaję zadyszki, na zdjęciach mam Annapurnę i Mount Everest,
a nepalskich potraw nie. Zupełnie tego nie rozumiem, bo przecież tamtejsza kuchnia jest naprawdę zacna, podobna do hinduskiej, z chińskimi wpływami, czyli wszystko co lubię.
mam tylko takie scenki uliczne |
Trudno się mówi, może jeszcze kiedyś uda mi się nadrobić to niedopatrzenie. A na razie muszę się zadowolić nepalskim daniem ugotowanym w warszawskiej kuchni.
Długo nie mogłam się zdecydować, co wybrać, bo smakowicie
się zapowiadających przepisów znalazłam sporo. W końcu postanowiłam, że smażone
jajka i pikle z ogórków zrobię sobie poza konkursem, a tutaj opiszę smażony
chau chau.
Robi się go z: makaronu, dowolnego rodzaju liści (może być kapusta, jarmuż itp.) – ja akurat miałam liście kalafiora, dymki, papryki, fasolki, marchewki, jajka, masali, sosu sojowego, pieprzu i chili.
Najpierw trzeba ugotować makaron
oraz pokroić warzywa.
Następnie na jednej patelni smaży się je na oleju z dodatkiem masali, a na drugiej robi coś w rodzaju omletu, czyli smaży rozkłócone i posolone jajko.
Gdy ma się już ugotowany makaron, usmażone warzywa i jajko, można wszystko połączyć i jeszcze krótko podsmażyć, doprawiając sosem sojowym, pieprzem i chili.
Wychodzi z tego bardzo dobry, zupełnie nieekstrawagancki obiad. Polecam, zwłaszcza, że dobór warzyw można dostosować do aktualnej zawartości lodówki.
Następnym razem będziemy gotować po niemiecku, zapraszam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz