czwartek, 7 lipca 2022

Obiady czwartkowe

Będąc na Cabo Verde, nie miałam niestety okazji gościć w prywatnych domach, więc nie powiem Wam, co zwykle pojawia się na stole statystycznego Kabowerdeńczyka. Dla mnie Wyspy Zielonego Przylądka równają się tuńczyk. W Polsce, z różnych względów, go nie jadam, ale na Cabo Verde unikanie tuńczyka skazałoby mnie niemalże na śmierć głodową. 

targ rybny w Mindelo


Tak więc zaliczyłam steki z tuńczyka, 


 burgera z tuńczyka,


spaghetti z tuńczykiem, 

na Sal, w barze dla surferów niedaleko cmentarzyska muszli spaghetti było zdecydowanie najlepsze

 carpaccio z tuńczyka 


 oraz tatara z tuńczyka.


 Nie, żebym narzekała, świeży tuńczyk smakuje wyśmienicie, nie można go nawet próbować porównywać z tym, co u nas sprzedaje się w puszkach. Poza tym, jestem miłośniczką makaronu, więc spaghetti z tuńczykiem zjadałam z prawdziwą przyjemnością, mniej więcej co trzeci dzień. Pozostałe dwa dni przeznaczałam na stek z tuńczyka i spaghetti z owocami morza. 

 

W wyspiarskim kraju to pewnie oczywista oczywistość, ale z naszego punktu widzenia nieco zaskakująca były krewetki, które oferowała buda na placu targowym, 

krewetki z ryżem i frytkami

 czy langusta zdobiąca miskę makaronu w zwykłym wiejskim barze. 


 Przyjemnie zaskakujące. Co prawda, wydaje mi się, że z braku umiejętności, nie wydłubałam wszystkiego, co z langusty jadalne, ale i tak byłam zadowolona.

to podobno langustynka

 Trochę gorzej oceniam szaszłyk z krewetek podany w eleganckiej restauracji tuż koło portu w Mindelo. W niedziele większość lokali gastronomicznych jest zamknięta i właściwie z konieczności postanowiłyśmy pójść właśnie tam. Restauracja była bardzo sympatyczna, z widokiem na kołyszące się w marinie jachty


  i z panem śpiewającym ładne piosenki. 


 Niestety pionowy szaszłyk rozczarował – kosztował jak prawdziwe danie, a składał się z 4 krewetek (słownie: czterech).  


  Na szczęście zamówiłyśmy tez inne dania, więc głodna spać nie poszłam i nie śniły mi się wilki, tylko „sodade, sodade, sodade…”.


 Ogólnie stwierdzam, że na Cabo Verde jadałam znacznie lepiej niż w większości krajów afrykańskich, które dane mi było odwiedzić. Co jest częścią składową przekonania, że Wyspy Zielonego Przylądka to jednak nie Afryka i że mają na mapie świata całkiem odrębne, swoje miejsce.

 


PS: osoby zaniepokojone brakiem głównego tradycyjnego dania, uspokajam, że będzie o nim za tydzień



1 komentarz: