Portugalia to kraj, w którym dobrze czują się miłośnicy biesiady, niespiesznej przedpołudniowej kawy z koniaczkiem i pełnego brzucha.
Nie jest to natomiast miejsce dla wegetarian, a już na pewno nie dla wegan, którym do jedzenia pozostałyby chyba tylko frytki.
Jeśli więc chcecie miło spędzać czas w knajpkach usytuowanych na stromych uliczkach Porto czy Lizbony (100% pewność, że stolik będzie się kiwał) musicie zapomnieć o diecie roślinnej.
W zamian możecie zajadać się najpopularniejszym chyba portugalskim daniem, które serwowane jest w każdej restauracji, barze czy nawet foodtrucku, czyli francesinhą. Potrawa ta, której nazwa – zupełnie nieadekwatnie - oznacza małą Francuzeczkę, składa się z pieczywa tostowego przekładanego wędliną i różnymi rodzajami mięsa, okrywy z żółtego sera, jajka sadzonego, sosu pomidorowo-piwnego i frytek.
Danie to uchodzi za przysmak, choć według mnie to raczej koszmarny sen dietetyka a nie delikates. No ale widać Portugalczycy lubią jeść właśnie tak.
Dowodów na to, że mieszkańcy tego kraju nie przejmują się przesadnie kalorycznością jedzenia ani witaminami, znaleźć można wiele. Koło naszego hotelu w Porto było miłe bistro, w którym serwowano śniadania.
Gdy zamówiło się tam jedną porcję na dwie osoby, wszystko było ok. Jednak jeśli przez zapomnienie, każdy wziął sobie oddzielne danie, ciężko było wstać od stołu. Zwłaszcza, że zaraz trzeba było się wspinać, bo wszystkie okoliczne ulice biegły w górę.
No, ale być w Portugalii i nie zjeść grillowanych sardynek?
Ale po powrocie do domu natychmiast pobiegłam do sklepu i kupiłam sobie pomidory, ogórki, paprykę, sałatę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz