Lwów to
miasto ze wszech miar godne wizyty – gród szlachetny, z bogatą historią,
zabytkami, miejscami związanymi z wieloma sławnymi ludźmi. Można długo pisać o Uniwersytecie,
cmentarzu Łyczakowskim,
to wcale nie jest najstarszy nagrobek na cmentarzu Łyczakowskim
XV, XVI i XVII-wiecznych kościołach,
katedrę zaczęto budować już w XIV wieku, ale potem tyle razy ją przebudowywano, że można ją pokazywać jako przykład kościoła dowolnie starego
pomniku
Mickiewicza…
Jednak to co sprawia, że po pierwszym pobycie we Lwowie ma się
chęć na drugą wizytę, a kiedy się z niej wróci, to człowiek natychmiast planuje
kolejną, jest niełatwe do opisania. To
coś chowa się w bujnej zieleni wijącej
się wokół fantazyjnych balustrad balkonów,
czai się na podwórkach.
Jest w
minionym blasku hotelu Żorż
i w odzyskanym lśnieniu krzyży kościołów i
cerkwi.
Lwów działa na mnie z siłą znacznie silniejszą niż to co czułam na
ulicach Wiednia, Paryża, Londynu. Nie wiem czy chodzi o malownicze zaułki z
przytulnymi kawiarniami,
o starszych panów grających w szachy koło Opery,
szkoda, że już zapomniałam jak się gra w szachy...
pomieszanie starego z nowym, pięknego z brzydkim,
światowego ze swojskim. Nie
mam pojęcia. Jedno jest pewne, kiedy w Warszawie patrzę na małe dzieci nie
dzieje się nic. Natomiast w parku koło Lwowskiego
Uniwersytetu Medycznego
zobaczywszy starszego pana z chłopczykiem w krótkich
porciętach i z małym plecaczkiem na plecach, to – choć nigdy nie byłam nawet
podobna do żadnego chłopczyka – poczułam jakby czas cofnął się do lat mojego
dzieciństwa. Inny park, inne dziecko i inny dziadek, a jednak wszystko jakieś
takie podobne. No a kiedy starszy pan się odezwał i okazało się, że rozmawia z
wnukiem po polsku, to już nijak nie mogłam odpędzić obrazu mojego dziadka
Jasia, pokrojonych w ćwiartki jabłek do
zjadania się na spacerze i chusteczki, którą najpierw trzeba było przetrzeć huśtawkę,
zanim posadziło się na niej ukochaną wnusię.
Ha! W ten
nieco pokrętny sposób udało mi się chyba rozszyfrować tajemnicę Lwowa. Ja się tam po prostu czuję
jak w domu. Takim ze wspomnień. Nawet niekoniecznie moich, ale też moich
rodziców, dziadków i cioć rozmaitych. Przedwojenne babcine opowieści wymieszane
z moją pamięcią PRL i połączone z zaśpiewem kresowej polszczyzny składają się
na to coś, co przyciąga, wabi i oplata mnie niczym dzikie wino pnące się po
wielu lwowskich kamienicach.
Mam nadzieję, że mi wybaczycie, ostatecznie to stojący w samym centrum miasta wieszcz Adam, powiedział, że „czucie i wiara silniej mówi do mnie...”.
Zanim więc opiszę wszystko, co może zainteresować turystę zwiedzającego Lwów, pokażę Wam kilka widoków, które zapadły w pamięć moją i mojego fotoaparatu.
kawiarnia połączona z muzeum pocztówek lwowskich
a tu apteka połączona z muzeum farmacji
a tu ewentualny wydźwięk polityczny zupełnie niezamierzony
Na koniec mam jeszcze do Was prośbę. Może ktoś mi wytłumaczy, jak oni to zrobili?!
obie osoby są jak najbardziej żywe, ruszały się cały czas. I od żadnej strony nie było widać żadnej podpórki, deseczki, liny ani w ogóle niczego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz