Co ma zrobić człowiek, którego proza życia oplotła tak gęstą
siecią, że mimo słońca, majowej zielni, bzów i konwalii, świat wydaje mu się szary
i nijaki? Ja w takiej sytuacji idę do kuchni i z półki z książkami kucharskimi
wyciągam moją ulubioną „Jerozolimę”.
Jeruzalem
Najpierw długo oglądam zdjęcie starych
Arabów grających w tryktaka w jerozolimskiej kawiarni, chwilę kontempluję
budzenie się motyli w moim brzuchu, a potem już zupełnie zapominam o Bożym
świecie, o obowiązkach oraz terminach i wyciągnąwszy z szuflady woreczki z
przyprawami, gotując za każdym razem inną fantastyczną potrawę wyruszam w
świat.
Tym razem mojej kuchennej podróży towarzyszyła ryba z płatkami róż.
moja ryba pochodziła chyba z Bałtyku i jest bardzo mało prawdopodobne, żeby sprzedawano ją na tym jemeńskim targu rybnym, ale Jemen wspominam często nawet bez okazji, więc i tym razem mi się przypomniał
Przepis jerozolimski nakazuje zamarynować filety rybne w harissie.
Wracając z Tunezji nawiozłam jej całe mnóstwo, ale ponieważ było to prawie dwa
lata temu, więc zapasy dawno się wyczerpały.
mówię harissa, a widzę to...
Ale to nic – harissę można zrobić
samemu. Trochę to więcej roboty, ale za to ile przyjemności! Szalenie lubię takie
mieszanie przeróżnych przypraw – z tego słoiczka pół łyżeczki, z tej
torebki szczyptę, a z tamtej dwie szczypty – zupełnie jakby tworzyło się jakąś
tajemną miksturę. A zatem mieszając kmin i mieloną kolendrę z siekaną cebulą, pastą
pomidorową i sambal oelek oraz piklowanym indyjskim czosnkiem (to takie
dalekowschodnie dodatki mojego pomysłu) zrobiłam sos niedokładnie taki
jak prawdziwa harissa, ale zbliżony do niej i całkowicie mnie zadowalający.
Sosem tym obłożyłam rybę i poszłam oglądać zdjęcia z
Tunezji, dając dorszowi czas na nasiąknięcie przyprawami.
Dwie godziny później
w czasie tych dwóch godzin byłam tu
i tutaj
i tędy też się przeszłam
przystąpiłam do smażenia ryby i
wspominania innych części świata. Dolewając dwie łyżki kakaowego winegretu,
spacerowałam po ulicach Akry
i słuchałam szumu potężnego oceanu. Potem
skoczyłam na chwilę do hałaśliwego Bangkoku, bo tam właśnie kupiłam cynamon,
który dodałam do ryby.
A po kilku minutach wróciłam z Afryki i Azji, bo
przyszedł czas na dorzucenie garści żurawin i łyżki miodu – a to wiąże się
raczej z podróżowaniem po naszym pięknym kraju. Prawdę mówiąc, nie przypominam
sobie, żebym podczas jakiejś wycieczki rwała żurawinę, ale i tak kojarzy mi się
z takimi na przykład widoczkami:
Kiedy wszystko się już razem wymieszało, słodkie złagodziło
ostre, kwaśne wydobyło smak słonego i ogólnie całość nabrała naprawdę
przyjemnego smaku, położyłam solidną porcję ryby na kopczyk z ryżu i posypałam
wszystko obficie świeżą kolendrą oraz suszonymi płatkami róż.
naprawdę dobre!
A potem jadłam sobie ten efekt terapii podróżniczo-kuchennej,
a szara sieć robiła się coraz cieńsza i cieńsza…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz