czwartek, 2 października 2014

Obiady czwartkowe

To już ostatni odcinek malgaskiego tryptyku. Kulinarny, co akurat świetnie pasuje do dzisiejszego dnia tygodnia. Niestety po przekopaniu wszystkich albumów, stwierdziłam brak stosownych zdjęć (za to znalazłam niezbite dowody, że na Madagaskarze byłam 11 lat temu. Równo, bo w październiku). Pozwólcie zatem, że ilustrację do archiwalnego tekstu stanowić będą po prostu malgaskie widoczki.



Jadąc na Madagaskar nie nastawiałam się na jakieś kulinarne szaleństwa, liczyłam się z tym, że lokalna kuchnia będzie raczej uboga. Jednak rzeczywistość była zdecydowanie gorsza niż przypuszczenia. Przez pierwszy tydzień żywiłam się jedynie przypalonym ryżem i gotowaną kurą. Dlaczego ryż był zawsze przypalony, nie wiem, podejrzewam, że po prostu wygodniej jest gotować w jednym garnku i ten przeznaczony do jedzenia i ten, z którego robi się malgaską herbatę czyli wyjątkowo paskudny napój przyrządzony właśnie z przypalonego ryżu zalewanego wodą. A co do kury, no cóż, kurczak jest, jak wiadomo, mały i nie je się go tylko czeka aż podrośnie. W naturze trwa to znacznie dłużej niż na nowoczesnych kurzych fermach i kiedy ptak osiąga wreszcie odpowiednią masę nie jest już kurczakiem tylko kurą. Z pewnością jest to sposób bardziej ekologiczny, niestety smak mięsa zdecydowany na tym traci.


Przez pierwsze kilka dni narzekałam okrutnie, a potem, tak jak i w innych sprawach, zmieniłam punkt widzenia i doszłam do wniosku, że taki stan rzeczy ma swoje dobre strony. Może wreszcie uda mi się schudnąć. O wiele łatwiej jest przecież przestrzegać diety, kiedy nie ma wkoło pokus. Przemyślałam sprawę i zdecydowałam, że właściwie to mi się to podoba. Pobyt na Madagaskarze wymaga od człowieka zmiany nastawienia do wielu rzeczy. Początkowo przybysz z uporządkowanej Europy denerwuje się i zżyma, no bo dlaczego na przykład nie ma rozkładu jazdy autobusów?! A potem dochodzi się do wniosku, że taki układ ma wiele zalet, nie trzeba się martwić, że się spóźni, nastawiać budzika, denerwować, że ktoś zajął łazienkę. Pełen luz. Z jedzeniem też jest dobrze, jak się mniej je to jest więcej czasu na inne rzeczy.
 
 
 

Chociaż z tym czasem, to nie do końca jest prawda. W większych miastach są restauracje do których można po prostu wejść i dostać jedzenie, ale na wsiach czy w małych miasteczkach, żeby zjeść obiad trzeba najpierw znaleźć kogoś kto nam go ugotuje. Na ogół każdy mieszkaniec wioski wie, gdzie mieszka kobieta, która gotuje dla turystów. Idzie się więc tam i umawia na obiad. Trzeba to zrobić przynajmniej trzy godziny przed posiłkiem, bo tyle czasu zajmuje zabicie i przyrządzenie kury. Jest piąta popołudniu, ustalamy więc, że wrócimy o ósmej. Teraz mamy czas na zapoznanie się z wioską. Koło siódmej zachodzi słońce, spacerowanie robi się trudne, wracamy więc i odliczamy czas pozostały do ósmej, bo żołądki już nam marsza grają, od śniadania nie miałyśmy nic w ustach. Śniadanie na Madagaskarze zawsze wygląda tak samo, bagietka i dżem. To oprócz języka, najwyraźniejszy ślad po francuskich kolonizatorach. No może jeszcze to, że osiemdziesiąt procent spotykanych turystów, to Francuzi. Tubylcy widząc białego człowieka, który nie mówi po francusku, robią wielkie oczy i podejrzliwie pytają: „Jak porozumiewacie się w waszym kraju, jeśli nie znacie francuskiego?”.


Godzina jakoś zleciała, idziemy do domu naszej kucharki. Na podwórku stoi już elegancko nakryty stół, cerata, papierowe serwetki, są nawet świece. Być może nie chodziło tu o wytworzenie romantycznego nastroju tylko o jakiekolwiek światło, bo prądu w wiosce nie ma, ale i tak jest miło. Córka gospodyni wnosi talerze z kurą, ryż wyjątkowo nie jest przypalony i nawet trochę posolony, czegóż więcej potrzeba do szczęścia? Może przydałoby się coś do picia. Pytamy gospodynię czy ma jakieś napoje. Nie ma, ale to nie problem, syn zaraz pobiegnie i kupi. Idąc tu widziałyśmy co prawda, że sklep jest już zamknięty, ale to żadna przeszkoda, sprzedawczyni na pewno chętnie otworzy. Dziesięć minut później stoi przed nami butelka coca-coli. Gdy po obiedzie prosimy o rachunek, ze zdziwieniem stwierdzamy, że za napoje mamy zapłacić dokładnie tyle samo ile w sklepie, nasza gospodyni za całe to zamieszanie z bieganiem do sklepu i budzeniem sprzedawczyni, nie policzyła sobie nic. Cena za resztę też nie jest wygórowana. Wracamy w nastrojach lepszych niż gdybyśmy jadły obiad w eleganckiej paryskiej restauracji, może dania były mniej wykwintne, ale za to serca było w nich o niebo więcej.


Gdy byłam już zupełnie pogodzona z tym, co będę jadła przez najbliższy miesiąc, kiedy nawet polubiłam kurę i co wieczór z apetytem siadałam do obiadu, sprawa uległa drastycznej zmianie. Pojechałyśmy nad ocean, a tam..... Może kury też mają, ale kto by się nimi interesował, gdy codziennie do plaży podpływają łodzie pełne ryb, krewetek, langust, krabów i ośmiornic. Madame Emillienne, u której zamieszkałyśmy przychodziła zawsze o piątej i wymieniała co dziś udało się złowić. Codziennie świeże owoce morza i to za śmiesznie małe pieniądze! W cztery dni odzyskałam wszystkie kilogramy, które udało mi się do tej pory zrzucić. A ile miałam przy tym przyjemności. Szczególnie przypadła mi do gustu langusta, którą próbowałam pierwszy raz w życiu. Ale inne rzeczy też były pyszne, lekki opór wywoływała u mnie jedynie ośmiornica. Widziałam jak kucharz bierze żywe zwierzę, idzie z nim na brzeg, znajduje największy kamień na plaży i zaczyna walić o niego biedną ośmiornicą. Chodzi pewnie o to, żeby mięso było bardziej kruche, ale wygląda to makabrycznie. Po kilku minutach takich zabiegów zwierzę zmienia się w brudną szmatę do podłogi. Jakoś nie miałam potem ochoty na przysmaki z ośmiornicy. Wszystko pozostałe jadłam z apetytem. A po obiedzie czas na szklaneczkę rumu. Na Madagaskarze występuje on w wielu smakach. Laski wanilii, plasterki cytryny, goździki czy imbir wrzucony do butelki, po paru dniach zmienia normalny rum w niezwykle aromatyczny, wspaniały trunek. Szczególnie polecam ten waniliowy, czysta poezja...


Któregoś dnia, w wiosce oddalonej o piętnaście kilometrów od zwrotnika koziorożca, opalałyśmy się na plaży. Leżymy sobie na piasku, ocean delikatnie szumi, słońce grzeje. Nasze błogie lenistwo przerywa jakiś człowiek, który wciska nam narysowaną na kartce mapkę. Mówi, że to droga do jego restauracji, gdzie możemy zjeść pyszne, świeże kraby. „Wszędzie indziej dadzą wam takie wyciągnięte z lodówki, a u mnie, obiecuję, żadnej lodówki, wszystko świeżutkie. Przyjdziecie?” No dobrze, przyjdziemy. Wieczorem, z pomocą mapki docieramy do „restauracji”. Jest to podwórko zwykłego domu, jedyny stolik postawiony został specjalnie dla nas. Cała rodzina dwoi się i troi, żeby nas zadowolić, przynoszą miskę z wodą do płukania rąk i świece. No tak, to wiele tłumaczy, oczywiście, że kraby nie będą z lodówki, przecież tu nie ma prądu. Wydłubanie delikatnego mięsa z krabowych pancerzyków jedynie przy świetle dwóch świec nie jest łatwe i kolacja trwa ze dwa razy dłużej niż powinna, ale ani nam, ani naszym gospodarzom nigdzie się nie spieszy. Jemy więc sobie powoli, cieszymy się wieczorem, zapamiętujemy jego atmosferę. Nieraz będziemy go wspominać w słotne listopadowe dni w Warszawie.


 

Przed wyjazdem z Madagaskaru chcemy zrobić zakupy spożywcze. W Antananarivo, stolicy kraju, czule zwanej przez mieszkańców Taną, znalazłyśmy hipermarket, wyglądający zupełnie jak nasze Carrefoury i Leclerki. Na pierwszy, a nawet na drugi rzut oka, wszystko było tak samo jak u nas. Dopiero kiedy zaczęłyśmy wkładać do koszyka różne produkty, zauważyłyśmy pewne różnice. Weźmy na przykład miód z eukaliptusa, biorę słoik i coś mi nie gra, w środku złota płynna masa, a na wieczku napisane „nutella”. Dżem z baobabu w pojemniczku z etykietką zupki warzywnej Gerbera, olej w butelce po Johny Walkerze. Był jeszcze marynowany imbir w słoiku po kukurydzy Bonduel i rum w butelce Coca-cola zamkniętej kapslem, który najwyraźniej używany był już kilka razy. Wszystko legalnie, w hipermarkecie w centrum miasta! To się nazywa recykling – pomyślałam. I pomyślałam jeszcze, że to właśnie lubię w tym kraju, to wieczne zdumienie, które budzi we mnie nawet w najbardziej banalnych sytuacjach. Tu nigdy nie jest nudno.

2 komentarze:

  1. Piękne :-)
    A ten ryż przypalony, na węgiel, to podobno dlatego, że węgiel dobrze robi na żołądek. A tam się to przydaje, tubylcom również.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, proszę. Ciekawe dlaczego, wszystko co dobre na żołądek musi być niesmaczne. Dziwny ten żołądek, słowo daję....

      Usuń