Liechtenstein to państwo europejskie, ale równie dobrze mogłoby być afrykańskie czy azjatyckie – wiedza o nim jest praktycznie zerowa. Nie sprawdzałam tego, ale mogę się założyć, że większość z nas nie jest nawet w stanie podać nazwy stolicy tego kraju. Nie ma się co dziwić, bo Vaduz (czyli właśnie stolica) to bardziej miasteczko niż w miasto. W Polsce podobna liczba ludzi mieszka w Czempinie, a taki na przykład Czersk jest dwa razy bogatszy w mieszkańców.
Moja wiedza o Liechtensteinie jest także bardzo mizerna. Nigdy nawet nie słyszałam, by ktoś opowiadał o pobycie w tym kraju (choć zakładam, że niektórzy mogli tamtędy przejeżdżać w drodze do bardziej popularnych europejskich miejsc). Dlatego wpisałam w wyszukiwarkę hasło „atrakcje Liechtensteinu”. Dowiedziałam się w ten sposób, że są tam piękne trasy trekkingowe i stoki narciarskie. Oraz że jest to jedno z dwóch obecnie istniejących na świecie państw podwójnie śródlądowych (drugie to Uzbekistan). Oznacza to, że Liechtenstein nie tylko nie ma dostępu do morza, ale też nie graniczy z żadnym krajem mającym taki dostęp. Wydało mi się to tak bardzo smutne, że zrezygnowałam z dalszego czytania i zabrałam się za coś bardziej pozytywnego, czyli gotowanie.
Po kraju wciśniętym pomiędzy Austrię a Szwajcarię nie spodziewałam
się kulinarnych ekstrawagancji. Spokojnie zatem zaakceptowałam danie o romantycznej
nazwie käsknöpfle.
Do jego przyrządzenia potrzebne jest niewiele: mąka, jajka, żółty ser i cebula. Najpierw należy roztrzepać jajka i wymieszać je z mąką oraz szczyptą soli.
Następnie dolewa się stopniowo wody, cały czas mieszając, tak żeby ciasto nabrało konsystencji gęstej śmietany. Ważne jest, żeby nie było za gęste, bo musi potem być w stanie przepływać przez dziurki łyżki cedzakowej. Ale o tym za chwilę, na razie ciasto powinno z kwadrans poodpoczywać. W tym czasie można się zająć serem i cebulą. Najpierw trzeba pokroić cebulę i wrzucić ją na patelnię,
a potem, gdy ona będzie się powoli karmelizować, należy chwycić tarkę i rozprawić się z serem.
Teraz można wrócić do ciasta. Żeby przerobić je na kluski, trzeba zagotować wodę w garnku. Następnie bierze się łyżkę cedzakową i przez dziurki wlewa do wrzątku ciasto. Tu następuje sprawdzian gęstości – ciasto musi przepływać i skapywać z łyżki grubymi kroplami.
Jeśli tak nie jest, należy dolać wody lub dosypać mąki. Moje ciasto miało odpowiednią gęstość, ale okazało się, że mam go za dużo i w garnku robi się ciasno, a spadające krople zamiast pływać pojedynczo, zbijają się w bryłki. W normalnej sytuacji wyławiałabym ugotowane kluski i dopiero wtedy dorzucała kolejne porcje ciasta, ale łyżkę cedzakową miałam już zajętą! Zmuszona więc byłam do wykonania kilku sztuk ekwilibrystycznych i jakoś opanowałam sytuację, choć efekt końcowy nie był w pełni satysfakcjonujący.
Ale i tak byłam zadowolona, bo udało mi się jednocześnie
pilnować cebuli, która wciąż się smażyła i nawet zrobić zdjęcie.
Po wyłowieniu klusek z garnka trzeba je jeszcze szybko wymieszać z serem (prędkość jest ważna, bo jeśli kluski przestygną, to ser się w nich nie rozpuści).
A potem można już jeść. To znaczy najpierw wierzch
dania trzeba przystroić skarmelizowaną cebulą. I już.
Jak oceniam to danie? Lubię wszelakie kluski, więc i te zjadłam bez przykrości. Ser się ciągnął, cebula dodawała smaku i ogólnie było w porządku, choć bez szczególnego zachwytu.
Raczej nie będę tej potrawy robić ponownie. A Wam, jeśli
chcielibyście spróbować, radzę wziąć dużo cebuli – ja miałam jej za mało, a te
fragmenty z cebulą były zdecydowanie smaczniejsze.
No! W ten sposób dotarliśmy do ważnej chwili w projekcie
KrajKuchni. Za nami danie nr 99 i następnym razem będzie świąteczne gotowanie
setnej potrawy. Zapraszam na przysmak rodem z Litwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz