Kuwejt to państwo, do którego się nie jeździ. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś z rozmarzonym wzrokiem mówił, o tym, jak bardzo chciałby się znaleźć w Kuwejcie. W Internecie też nie ma zbyt dużo blogerskich opisów podróży do tego kraju.
Muszę przyznać, że i ja do tej pory nie myślałam o Kuwejcie. Ale teraz przychodzi mi do głowy, że skoro tam nikt nie jeździ, to może być naprawdę przyjemnie. Trzeba będzie sprawdzić, gdy wreszcie przeminie pandemia.
A teraz ugotujmy sobie coś kuwejckiego. Niech to będzie jareesh (choć z arabskiego zapisu wychodzi mi raczej haris), czyli danie z ryżu i bulguru, z ważnym dodatkiem cebuli oraz jogurtu,
kminu, chili, kolendry, kardamonu i kostki bulionowej.
Najpierw trzeba zeszklić pół posiekanej cebuli, a następnie zmieszać ją z opłukanym ryżem, bulgurem i bulionem. Wszystko to należy razem gotować, aż zboża będą miękkie.
Czas oczekiwania można umilić sobie smażeniem pozostałej połowy cebuli z kilkoma ziarenkami kardamonu. Tym razem nie wystarczy nam zwykłe zeszklenie.
Cebula musi się skarmelizować i zbrązowieć. To wymaga nieco czasu, podczas którego trzeba nieustannie kontrolować sytuację na patelni, bo cebula ma być ciemna, ale miękka i absolutnie nie spalona!
Do gotowej cebuli dosypuje się chili oraz kolendrę i wszystko
starannie miesza. Kminu nie należy dodawać do cebuli, tylko wymieszać z
jogurtem i solą, a następnie połączyć z ugotowaną mieszanką ryżową, tak by
uzyskać konsystencję gęstej owsianki.
Potrawę podaje się, ułożywszy na wierzchu skarmelizowaną cebulę. I niech Wam nie przyjdzie do głowy pominąć ten element! Bez cebuli jareesh jest dość nijaki, natomiast z nią staje się bardzo smacznym i aromatycznym daniem.
Tak oto zakończył się etap litery K. Następnym razem zapraszam na gotowanie rodem z Laosu, pierwszego z ośmiu państw na literę L.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz