W Wietnamie jedzenie mnie zachwyca, w Indiach wprawia w błogostan. W pewnej restauracji w stolicy Azerbejdżanu prawie popłakałam się ze szczęścia, a jednocześnie smutku, że nie mogę spróbować wszystkiego, co było w ofercie. A w Beninie? No cóż, to klasyczny przykład tego, że kocha się nie „za coś”, a „pomimo”.
![]() |
o, na przykład murale mają w Beninie świetne |
Mając dostęp do gościnnie otwartej kuchni B., mam możliwość ucieczki od jedzenia zachodnioafrykańskiego. Ale też – korzystając z kontaktu z beneficjentami Edu Afryki oraz przyjaciółmi domu B. i K. – nie skreślam tutejszych dań i gdy jest okazja, jem (a przynajmniej próbuję) rozmaitych potraw popularnych w Benine.
Także wycieczki w głąb kraju są okazją do degustacji.
Podczas tego pobytu pojechałam na północ, do Natitingou, które słynie z sera
wangashi. Można go kupić także w Grand Popo, ale na północy jest bardziej u siebie.
Zjadłam go na dworcu autobusowym:
![]() |
gdzieś tak w okolicach motocykla jest jadłodajnia, w której można kupić smażony ser na sztuki |
Oraz w restauracji w Natitingou:
![]() |
ser w sosie arachidowym |
W tym samym lokalu
![]() |
w hotelu Le Belier jest bardzo przyjemna restauracja |
spróbowałam tradycyjnej sałatki, podobnej do tej, jaką jadłam kiedyś w Dassa i jaką zrobiłam w ramach nigeryjskiego odcinka KrajKuchni.
Różniły się nieco użytymi warzywami, ale ogólne wrażenie i sposób podania były bardzo podobne.
Jadłam tam też daikoun, czyli rybę w sosie pomidorowo-paprykowym:
A podpinając się pod gości B. i Edu Afryki, spróbowałam:
piron – kluchę z manioku
ugotowaną w rosole z czerwonym olejem palmowym (stąd kolor),
kom – kluchę z kukurydzy (mniej smaczna, bo trochę kwaskowata, jak etiopska indżera)
oraz rozmaitych sosów pomidorowo-okrutnie ostro paprykowych.
Do tego na ogół podaje się głowę albo ogon ryby, kawałek indyka lub inne mięso. Ale przyrządzane osobno.
![]() |
jajka na twardo też są częstym elementem dania |
Mniej więcej tak, jak w tym punkcie gastronomicznym na dworcu autobusowym w Bohicon:
Je się to wszystko oczywiście ręką, patrząc z politowaniem na yovo (tak mówi się w Beninie na białych), które nie radzi sobie bez widelca i łyżki.
Do rzeczy, których nie spróbowałam należą ślimaki sprzedawane na dworcu w charakterze szaszłyków
oraz przeboje menu restauracji w Natitingou: głowa kozy, perliczka w zupie i ozór wołowy.
Kupiłam za to na dworcu herbatniki i o mało nie straciłam
zęba – stanowczo przed spożyciem należy je starannie namoczyć w herbacie lub
mleku.
![]() |
po prawej z przodu paczuszki z dwoma rodzajami herbatników, a za nimi wielkie buły |
Smacznego!
![]() |
i na zdrowie! |
"na zdrowie" przemawia do mnie najbardziej, ale już głowa ryby lub co - nie daj Boże - kozy to jakieś okropieństwo chyba? Wiem, że co kraj to obyczaj, ale....
OdpowiedzUsuńDobrze, że tego nie próbowałaś!
Ja tych głów nie próbowałam. ale pamiętam, że moja babcia zawsze z niecierpliwością czekała, żeby móc zjeść głowy wszystkich karpi podawanych podczas Wigilii :)
OdpowiedzUsuń