poniedziałek, 11 grudnia 2017

Borneańskie łono natury

Są na świecie takie miejsca, które magnetyzują samą swoją nazwą. Jednym z nich jest dla mnie niewątpliwie Borneo. Nawet gdy wiedziałam już co nieco o geografii świata,  i tak w moich wyobrażeniach przez wyspę Borneo zawsze płynęła wielka Amazonka, skryta w bujnej i wilgotnej dżungli.

rzeka Brunei też niczego sobie

 Po Amazonce sunęły z wolna łódki, w których siedzieli Indianie strzelający do wrogów z dmuchawek strzałami zatrutymi kurarą. Nad nimi latały dzioborożce i tukany, z wody co chwila wystawał łeb aligatora, a na nabrzeżnych lianach bujały się orangutany. 

o, na takich mniej więcej

Że pomieszanie z poplątaniem? No i co z tego, pofantazjować nie wolno? O odległych krainach, do których nigdy się z pewnością nie pojedzie, skoro nawet nie było się jeszcze w Czechosłowacji? A jednak…
Po wielu latach, gdy od dawna już nie ma Czechosłowacji, pojechałam oglądać Borneo własnymi oczami.
Jak się ma rzeczywistość do dziecięcych wyobrażeń? Co prawda nie ma Amazonki, a Borneańczycy to ludzie cywilizowani tak samo jak my, ale odrobinę tropikalnej przygody można na tej wyspie przeżyć. 

potomkowie łowców głów trzymają czaszki już tylko ku uciesze turystów

To znaczy, można pewnie więcej niż odrobinę, tylko trzeba mieć więcej czasu niż te marne dwa tygodnie, którymi ja dysponowałam.
Jeśli natomiast jest się na krótkich wakacjach, należy cieszyć się i z tej odrobiny. Można jej doświadczyć już kilkanaście minut od Bandar Seri Begawan. Wystarczy wsiąść do łódki i popłynąć przed siebie rzeką Brunei, która z rzeki miejskiej bardzo szybko zmienia się w rzekę dżunglową. 


Podczas przejażdżki nie spotkałam żadnych groźnych stworzeń, ale udało mi się wypatrzeć nosacze – według niektórych najbrzydsze małpy świata, które żyją tylko na Borneo.

nie mają parcia na szkło 

więc od twarzowej strony pokażę je Wam na pocztówce

Nieco ładniejsze – choć to sprawa gustu – małpy miałam okazję oglądać w malezyjskiej części wyspy. Orangutany, czyli po malajsku leśni ludzie, na zupełnej wolności prawie już zupełnie nie występują. Trzeba niesamowitego szczęścia i porządnego zagłębienia się w borneańską dżunglę, żeby spotkać te zupełnie dzikie i wolne. 


Na szczęście niedaleko Kuching działa ośrodek, w którym orangutany żyją niemal zupełnie swobodnie. Mają do dyspozycji ponad 650 ha dżungli, do której turyści wpuszczani są tylko dwa razy dziennie na jedną godzinę. Nawet wtedy nie można łazić, gdzie się chce – wchodzi się jedynie kawałeczek, do platformy, na której pracownicy rezerwatu dokarmiają orangutany. To czy małpy przyjdą po jedzenie, nie jest wcale pewne. W sezonie owocowym, gdy mają wszystkiego pod dostatkiem, często rezygnują z ludzkiego poczęstunku. Rozmawiałam z pewną Borneanką, która mimo kilku wizyt w Semenggoh Nature Reserve, nigdy w życiu nie widziała żywego orangutana.
Ja miałam szczęście. Najpierw nad moją głową pobujał się rudy małpiszon (szczęście podwójne – dał się obejrzeć i mnie nie obsikał), 


potem po mleko i banany przyszła, czy może przybujała się matka z dzieckiem,

orangutanice dojrzewają w wieku kilkunastu lat i w ciągu całego swojego życia mają troje, góra czworo dzieci. Dlatego powiększanie liczebności tych zwierząt to proces bardzo powolny

 a potem…. drzewa na horyzoncie zaczęły się kłaść, zupełnie jakby przez dżunglę przechodziło tornado. Turyści zastygli w niemym oczekiwaniu i nawet komórki przestały robić selfie. Z głębi lasu nadchodził King Kong. Łup, Łup – wierzchołki drzew gięły się prawie do ziemi, gdy wielki orangutan przeskakiwał z jednego na drugi. W końcu dotarł do platformy i zażądał jedzenia.


 Młode małpy podczas posiłku wisiały uczepione liny jedną ręką  i wkładały banany do pyska nogą. Ten dojrzały samiec nie zamierzał robić z siebie pośmiewiska. Czy nie pozwalała mu na to duma, czy waga wielkiego cielska, to już odrębny temat. Grunt, że jak siadł, tak siedział, za co jestem mu wdzięczna, bo przynajmniej mogłam zrobić kilka znośnych zdjęć. 


Niestety dozwolona godzina minęła jak pięć minut i już trzeba było żegnać się z orangutanami. Może i dobrze, bo gdyby mi pozwolono, to chyba spędziłabym z nimi cały dzień – dawno żadne zwierzęta aż tak mi się nie spodobały.


Bliższe, samotne spotkanie z dżunglą przeżyłam w innej części Sarawaku, czyli borneańskiego regionu Malezji. Będąc w mieście Miri, niedaleko brunejskiej granicy, wybrałam się do Lambir Hills National Park. W przewodniku wyczytałam, że można się tam udać na krótką i łatwą podmiejską wycieczkę. Jedzie się 30 km za miasto, a potem spacerkiem w 20 minut dochodzi do wodospadu. 


Widziałam na Dalekim Wschodzie kilka takich miejsc – wyposażonych w toalety, sklepy i bary stojące wzdłuż wygodnych ścieżek. Dlatego nie obiecywałam sobie niczego wielkiego i nawet przez chwilę chciałam wybrać się w japonkach. Okazało się jednak, że nie należy ślepo wierzyć we wszystko co się przeczyta. Owszem, prawdą jest, że Lambir leży 30 km od Miri. I że wodospad jest niedaleko. Pierwszy wodospad, stanowiący zaledwie początek trasy, którą można iść nawet parę godzin. 


Przez wilgotną dżunglę, która kiedyś zdaje się była zagospodarowanym parkiem, ale te czasy dawno już minęły. Idzie się zatem koło porośniętych mchem ławeczek i zabitych deskami mostków, na których namalowano znak „idź tamtędy” ze strzałką w stronę rzeki. No i nie ma wyjścia, trzeba zdjąć buty oraz skarpetki i wleźć do wody (na szczęście było dość płytko). 


Dodatkową atrakcją było dla mnie to, że byłam w tej dżungli absolutnie zupełnie sama. Przed wejściem, w siedzibie parku każdy wchodzący wpisuje się do rejestru odwiedzających, żeby w razie czego wiadomo było, kogo trzeba szukać. Dostałam numer jeden, wiedziałam więc, że nikt przede mną nie idzie, a te wszystkie wrzaski, buczenia, warkoty i szmery wydaje sama dżungla. Mówię Wam, jakie to tropikalne łono natury jest głośne! Jakby ktoś naprzemiennie włączał kosiarkę, szlifierkę i młot pneumatyczny.

taka urocza tabliczka stała przy wejściu do parku narodowego

Wiedziałam oczywiście, że zaledwie kilka kilometrów ode mnie znajduje się ludzki świat i że nie jestem tak naprawdę w wielkiej i dzikiej dżungli, ale przeżycie było. Zwłaszcza gdy myślałam, że zgubiłam drogę, a jakaś niewinnie wyglądająca roślina ukłuła mnie do krwi.

na wszelki wypadek zrobiłam jej zdjęcie

Miałam taką moją dziką Amazonię dla ubogich J I nie wiem czy chciałabym tak naprawdę przedzierać się całymi dniami przez wilgotną i obcą krainę. Zwłaszcza, że ciągle musiałam się wachlować, bo jak tylko na sekundę przestałam, to zaraz pojawiały się komary. I to nie nasze nieszkodliwe mazowieckie. Wachlowaniem walczyłam też z zalewającym mnie potem, bo choć w dżungli panuje cień, to gorąc tam niemożliwy, a wybór między długimi rękawami chroniącym przed insektami, a mniej grzejącymi krótkimi rękawami to wybór godny Antygony.

najwięcej było mrówek – małych wędrujących całymi kolumnami i pojedynczych, pięciocentymetrowych gigantów

Tylko nie myślcie, że mi się nie podobało! Bardzo jestem z tej wycieczki zadowolona Dała mi porcję wiedzy o sobie i o świecie, jakiej żadne internety dać nie mogą. Szczerze polecam!

zwierząt widziałam niewiele, ale udało mi się wypatrzeć dzbaneczniki

5 komentarzy:

  1. Oj chetnie bym sie wybrala na Borneo, nawet tylko z okazji zobaczenia Nosali <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Rany, bardzo ciekawe przeżycia. Ciekawi mnie tylko czy oby na pewno nic ci sie nie stało po „ugryzieniu” tej dziwnej rośliny?

    OdpowiedzUsuń
  3. I w sumie myślałam, że orangutany są czarne?!?!

    OdpowiedzUsuń