sobota, 21 marca 2015

Hawana, mi amor

Hawana to miasto niezwykłe, od kilku dni zastanawiam się nad tym, jak je opisać i jedyny wniosek, do jakiego doszłam jest taki: nie da się. Bo jeśli napiszę o przepięknych barokowych budowlach, to wyobrazicie sobie po prostu eleganckie miasto z bogato zdobionymi budynkami i będzie to wyobrażenie fałszywe. 

pięknych budynków w Hawanie nie brakuje, tu widać Teatr Wielki

Jeśli dodam, że większość z tych domów jest mocno zniszczona i że jadąc ulicami Hawany czułam się trochę tak, jakbym była w Warszawie w 1946 czy 1947 roku, to znów będzie tylko część prawdy.


 Bo powojenna Warszawa (dla ścisłości – NIE BYŁO mnie wtedy na świecie) to miasto rana, a Hawana nie wydaje się martwić swoimi ruinami. 



Poza tym, ludzie siedzący na ulicy przed wejściami do budynków nie wyglądają na takich, którzy planowaliby generalny remont. O nie, najwyraźniej zaakceptowali życie takim jakie jest i teraz starają się brać z niego to co najlepsze. Wystawiają więc stołeczki na ulice lub sadowią się na progach oraz parapetach i cieszą się porannym słońcem, falującymi wdziękami przechodzących ulicą kobiet, których bujne zazwyczaj kształty nie są ukryte pod zbyt wieloma warstwami odzieży, rozmową z sąsiadami czy szklaneczką rumu. 



Tak, Hawana żyje na ulicy. Jeśli nawet ktoś nie wychodzi z domu, to i tak wielkie, pozbawione szyb okna, sprawiają, że granica między światem zewnętrznym a dużym pokojem zaciera się.

jeśli nie można wyjść na ulicę, dobrze chociaż postać na balkonie

Ja zawsze idąc ulicą, zaglądam ludziom do okien. W Warszawie zazwyczaj widzę fragment półki z książkami, ekran telewizora, czasem mignie czyjaś czupryna. W Hawanie zaś (i ogólnie na Kubie), nie tylko ja – aktywny zaglądacz – ale każdy przechodzień, staje się częścią domowego życia. Babcia bujająca się w fotelu, dzieci bawiące się na podłodze -  zwyczajne życie, nie ma powodu, żeby się ukrywać, zasłaniać. Ciężko się z tym nie zgodzić, a po jakimś czasie człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego my zawsze tak się ukrywamy przed wzrokiem bliźnich…

Wróćmy jednak do Hawany. Przeciętnemu Europejczykowi miasto to kojarzy się przede wszystkim z fantastycznymi samochodami sprzed 60 lat i Malecónem – ciągnącą się wzdłuż morskiego brzegu promenadą, po której przelewają się grzywiaste fale. 

klasyczny hawański widok - stary samochód na Malecónie

Malecón faktycznie jest. I jeśli komuś niestraszne tropikalne słońce, to może sobie spacerować nadmorską ulicą nawet kilka godzin, ciesząc się pięknymi wodno-miejskimi widokami. Co do rozbryzgujących się fal, to gwarancji na ich spotkanie nie ma. Trzeba chyba trafić na odpowiednią porę roku i pogodę. Kiedy wizytowałam Hawanę pierwszy raz, to udało mi się zostać kilka razy ochlapaną, choć nie było aż tak, jak w filmie „Buena Vista Social Club”. Tym razem potęga oceanu ucięła sobie drzemkę. Woda delikatnie szemrała i nie miała najmniejszego zamiaru przedostać się na ulicę. 


Ale nie martwcie się, nawet jeśli traficie akurat na lenistwo oceanu, to i tak miło jest posiedzieć na murku oddzielającym morze od lądu i patrzeć sobie albo na wprost na szmaragd wód, albo na boki na panoramę miasta.


Jeśli zaś chodzi o samochody, to dla miłośników zabytkowych aut Hawana jest po prostu rajem. Pozostali też nie mogą pozostać obojętni na  mknące ulicami pojazdy. Bo to i kształty fantastyczne i kolory, jakich próżno szukać w naszych salonach samochodowych. 


A jak się człowiek rozsiądzie wygodnie w takim różowym czy seledynowym kolosie i pomyśli, że to auto jest duużo od niego starsze, a jedzie i to z jakim wdziękiem, to od razu robi się lżej na duszy, no nie? J

Czas podsumować te moje wywody. Wychodzi mi, że Hawana to nie jest zespół urbanistyczny, to wrażenia, uczucia, emocje, morska piana i słońce… krótko mówiąc, tak jak napisałam na wstępie „Hawana to miasto niezwykłe”. Trzeba je poznać własnymi zmysłami.


zdjęcia nie oddają atmosfery miasta nawet w 50% niestety :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz