niedziela, 7 grudnia 2014

Znów o wulkanie


Ostatnio pisałam o wulkanie w Gwatemali i siłą oczywistych skojarzeń, przypomniałam sobie inny wulkan, który miałam okazję wizytować podczas jednej z moich wypraw.

wulkan Bromo na indonezyjskiej wyspie Jawa

W książce „Indonezja, czyli kwiaty we włosach” pisałam o tym tak:

 Budzik mieliśmy nastawiony na czwartą, ale już o trzeciej trzydzieści obudziło nas walenie w drzwi.
-          Oni chyba myślą, że ja się będę kąpać i pełny makijaż robić – mruknęła G wynurzając się spod warstw koców i sarongów, którymi była przykryta.
-          Boże – jęknął P, wystawiając jedną nogę spod jakiejś narzuty – jest jeszcze zimniej niż wieczorem.
-          I do tego ciemno – dorzuciłam. -  Nie znoszę wstawania po ciemku.
W końcu zebraliśmy się w sobie i wstaliśmy. Piżam nie zdjęliśmy, bo były cieplejsze niż zwykła bielizna, na nie założyliśmy wszystkie grube ubrania (a nie było ich dużo) i wyszliśmy na mroźny świat.
-          Ale dobrze, że mama kupiła mi taki gruby polar – pomyślałam patrząc na P, ubranego w cienką bluzę i cztery sarongi – a sądziłam, że w Indonezji się nie przyda. Szkoda tylko, że kaptur odpięłam i zostawiłam w domu.
Przed hotelem stały już jeepy. Ich kierowcy ubrani w grube derki i zimowe czapki kucali przy małym ognisku.
-          Gotowi? To jedziemy.
Wsiedliśmy do samochodu razem z Francuzami, z którymi przyjechaliśmy z Yogya. Siedem osób w jeepie to niezły tłok, ale tym razem byłam z tego zadowolona, z jednej strony grzała mnie G, z drugiej Julianne i było mi dość ciepło. Ruszyliśmy, najpierw przez wioskę, a potem w zupełnych ciemnościach przez coś, co na mapie zaznaczone było jako piaskowe morze.
Nie wiem czy światła w naszym aucie były popsute czy kierowca oszczędzał żarówki, w każdym razie jechaliśmy absolutnie po omacku, trochę światła dawał jadący przed nami samochód, ale kiedy ten przyspieszał, my pozostawaliśmy w zupełnych ciemnościach. Czy to co kłębiło się za oknem było tumanami piasku czy mgłą, nie mam pojęcia. Co jakiś czas mijaliśmy małe światełka, to latarki ludzi, którzy zdecydowali się dojść na piechotę. W pewnym momencie nasz kierowca gwałtownie zahamował, zaczął cofać, a potem kręcić się w kółko.
-          Chyba lepiej, że jedziemy po ciemku – pomyślałam. – Wolę nie wiedzieć co tam jest.
-          Na szczęście wkrótce odnaleźliśmy właściwą drogę i po półgodzinnej jeździe byliśmy na miejscu. Zatrzymaliśmy się na małym parkingu, gdzie stało już sporo samochodów. Było też dużo ludzi proponujących wynajęcie kurtki oraz stragany z pamiątkami i gorącą herbatą. Ominęliśmy to wszystko i ruszyliśmy do punktu widokowego, do wschodu słońca zostało piętnaście minut. Na wzniesieniu, z którego podobno jest najlepszy widok, nie dość, że było zimno, to jeszcze niemiłosiernie wiało. Na szczęście, to co zobaczyliśmy zrekompensowało wszelkie niewygody.


W bladych jeszcze promieniach wschodzącego słońca naszym oczom ukazał się absolutnie kosmiczny widok – trzy wulkany, jeden spokojny, drugi cały czas dymiący (to właśnie Bromo) i trzeci, największy, na początku uśpiony, ale już po chwili wypluwający z siebie wulkaniczną chmurę (erupcja co 20 minut). Wszystko razem wyglądało jak jakaś mroczna kraina, Księstwo Zła, Mordor z „Władcy Pierścieni”. Dodatkowo wrażenie nierealności i odcięcia od prawdziwego świata potęgowało to, że nie było widać podstawy gór, wyglądały jakby pływały w morzu mgieł. Ich porzeźbione zbocza po prostu wyrastały z chmur. I żadnej zieleni, drzew, niczego, tylko szaro – brązowe stożki i białe obłoki.


Czegoś podobnego nie widziałam nigdy w życiu! Na chwilę zapomnieliśmy o przejmującym zimnie, zapatrzeni w widowisko. Po piętnastu minutach i chyba stu zrobionych zdjęciach wróciliśmy na parking. W jednym ze straganów kupiliśmy gorącą herbatę, a mili kierowcy jeepów zrobili nam miejsce przy małym palenisku, wokół którego wszyscy się grzali. Kiedy już odmarzliśmy, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy obejrzeć z bliska dymiący Bromo. Było już widno, więc mogliśmy wreszcie zobaczyć po czym jedziemy. Droga wiodła przez coś w rodzaju stepu, trochę piachu, jakieś drobne roślinki, a poza tym zupełne pustkowie. Tylko od czasu do czasu do naszego auta podjeżdżał ktoś na koniu, proponując przejażdżkę.



-          Tak właśnie wyobrażam sobie Mongolię – powiedziałam – dziki step i okutani w derki ludzie na krępych koniach. I pustka aż po horyzont.
-          No, to zaliczyłaś i może już nie będziesz mnie zamęczać tą Mongolią – odparła G, śmiejąc się. Od paru lat moim marzeniem jest podróż do Mongolii, ale nie mam z kim pojechać, a G się opiera, bo twierdzi, że tam wegetarianin nie przeżyje.
-          Wręcz przeciwnie – odrzekłam. - Jeśli w Mongolii też jest tak ładnie, to jeszcze bardziej chcę tam pojechać.
Po piętnastu minutach dojechaliśmy do celu. Teraz czekał nas kilkusetmetrowy spacer pod górę i wspięcie się po dwustu czterdziestu sześciu schodkach na krawędź krateru.


Niby nic takiego, ale nagłe znalezienie się na dość sporej wysokości zrobiło swoje i na szczyt wdrapaliśmy się z mocną zadyszką.
Krater Bromo ma około pięćdziesięciu metrów średnicy, jego wnętrze wygląda podobnie jak cała okolica – szarawa, mocno porzeźbiona skała, a z jednego miejsca nieustannie wydobywają się kłęby białego dymu, który sprawia, że wszędzie wokoło czuć intensywną woń siarki.


Widok w drugą stronę wydał mi się bardziej interesujący, zasnuty porannymi mgłami step, z małymi figurkami jeźdźców na koniach i jakąś ni to świątynią, ni to zagrodą w oddali. Niezwykle malownicze, tylko wziąć pędzel i malować. Oczywiście jakby się umiało.

 


Jeśli chcielibyście wiedzieć, co było dalej, to mam jeszcze kilka egzemplarzy książki.

 

2 komentarze:

  1. Wpadłam tu poszukując właśnie tej książki, czy tych kilka egzemplarzy nadal dostępnych? :) Pozdrawiam z Jawy!

    OdpowiedzUsuń