Co ma zrobić człowiek, który w upalne lipcowe dni nie może
nawet marzyć o żadnym wyjeździe i
zamiast wędrować po świecie musi tkwić w niewolniczej pracy? Każdy ma
pewnie inne sposoby na oszukanie rzeczywistości, ja najchętniej uciekam w
podróż kulinarną. Dlatego większą część minionego weekendu spędziłam w kuchni.
Głównie w towarzystwie bobu i książki „Jerozolima”. Postanowiłam wykorzystać pełnię sezonu
bobowego i zrobiłam danie, na które już od dawna miałam ochotę, czyli kulki
mięsne w sosie z bobem.
Bardzo spodobał
mi się ten przepis, bo do lepienia kotletów oprócz mięsa, bułki i jajka
potrzebne jest całe mnóstwo zieleniny, a ja lubię takie wieloskładnikowe i
kolorowe potrawy. Wrzuciłam więc do miski
natkę, kolendrę, koperek, a nawet miętę, dosypałam omańską masalę (w przepisie
była inna przyprawa, ale wg mnie ta masala zastępuje wyśmienicie wszelkie
bliskowschodnie mieszanki ziół i dopóki nie zużyję jej w całości – czyli
jeszcze ok. 5 lat – to nie będę sobie zawracała głowy kupowaniem niczego
innego) i ulepiłam zgrabne kulki.
Udały się wyśmienicie, co wprawiło mnie w
dobry nastrój, bo ostatnim razem, gdy robiłam kotlety mielone i chciałam
otoczyć mięsem truskawki, poniosłam kompletną klęskę. Tym razem wyszły mi
zgrabniutkie kulki, które najpierw usmażyłam, a potem połączyłam z sosem
zrobionym z cebuli, natki i bobu w dwóch wersjach – nagiego i przyodzianego w
łupinkę.
Do potrawy tej zużyłam tylko pół torby bobu, postanowiłam
więc dorobić jeszcze bobową sałatkę. Przy okazji chwilę podumałam nad siłą tradycji.
Jak to jest, że wszystkie inne warzywa sprzedawane są na wagę i można nabyć
dowolną ich ilość, a bób obowiązkowo występuje w kilogramowych woreczkach?
Jeśli uda się trafić na bardziej nowoczesnego sprzedawcę, to można kupić
ewentualnie pół torebki, ale koło mnie akurat rozstawił stragan konserwatysta i
nie ma zmiłuj, musiałam wziąć cały kilogram. Nie zmartwiło mnie to jakoś
szczególnie, bo bardzo lubię bób i dam radę każdej jego ilości, ale sami
przyznajcie, że to jednak dziwne. A może jest jakieś racjonalne wytłumaczenie
tego zjawiska? Ktoś coś wie?
Tak czy siak, miałam bobu dużo i mogłam spokojnie produkować
kolejne potrawy. Kilka dni temu, mieszkająca w Peru koleżanka opowiedziała mi o
tamtejszej bobowej sałatce, postanowiłam więc wypróbować przepis. Co prawda
kukurydza, która jest ważnym składnikiem tego dania w Peru wygląda nieco
inaczej niż u nas, a i tamtejszy bób podobno ciut inny, ale przecież takie
drobiazgi nie stanowią żadnego problemu. Z polskiego bobu, słodkiej kukurydzy,
malinowych pomidorów i żółtego sera morskiego, z dodatkiem oliwy, soli i świeżo
zmielonego pieprzu zrobiłam bardzo przyjemną prawie peruwiańską sałatkę.
Miałam już dwie potrawy, jednak wciąż dysponowałam pewną
ilością bezprzydziałowego bobu. Pomyślałam, że zrobię z niego jordańską zupę, którą bardzo lubię,
ale okazało się, że mikser jest w zmywarce i umyje się dopiero za godzinę, więc
zamiast zupy krem z bobu, czosnku i soku cytrynowego zrobiłam jeszcze jedną
sałatkę, na którą przepis znalazłam w internecie. Potrzebne były do niej tak
samo jak do zupy czosnek i cytryna oraz dodatkowo liście mięty i ser. Hodowlę
mięty mam na balkonie, a ser leżał w lodówce, czyli wszystko dobrze się
złożyło. Co prawda przepis nakazywał użycie fety lub ricotty, ale uznałam, że
nasz biały ser sroce spod ogona nie wypadł i nada się znakomicie.
Tak też było,
sałatka okazał się bardzo dobra, a ja objadłszy się jak bąk udałam się w
kolejną podróż. Tym razem za sprawą książki pojechałam do Sudanu, w którym żyje słynne z
waleczności plemię Zagawa J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz