Całą niedzielę spędziłyśmy w Bizercie i dzisiejszy wpis miał
opowiadać o tym portowym mieście – ponoć najstarszym w całej Tunezji.
Miało być o zwodzonym
moście,
tak wygląda otwarty most
a takie zdjęcie można zrobić, stojąc na zamkniętym moście
katedrze zmienionej w dom kultury,
sto lat temu odprawiano tu msze, dziś odbywają się próby zespołu dziecięcego
XII-wiecznym meczecie,
w tym meczecie pozwolono nam zwiedzić główną salę modlitw
kolejnym
potajemnym fotografowaniu (tym razem pani kazała nam się wspinać na stertę zrolowanych
dywanów),
a w tym znów z ukrycia, pani powiedziała, żebyśmy wspięły się na stertę dywanów i wystawiły obiektywy aparatów przez otwory w górnej części przepierzenia
suszonych kameleonach,
podobno mają zastosowanie przy produkcji perfum
krowich głowach,
młynie przyprawowym,
ale tam pachniało! (pierwszy młynek służy do mielenia kurkumy)
wąskich
uliczkach liczącej sobie piętnaście stuleci kazby
i łódkach
kołyszących się na szmaragdowych wodach kanału łączącego jezioro Bizerta z
Morzem Śródziemnym.
w naturze kolor wody jest zdecydowanie piękniejszy
Ale jak to czasem w życiu i w podróży bywa, jedno wydarzenie
potrafi przyćmić wszystko inne. I bardzo chce się opowiedzieć właśnie o nim.
Najpierw kilka słów wprowadzenia. Otóż do Bizerty
pojechałyśmy z samego rana, tuż po śniadaniu, które składało się z kawałka
suchej bagietki i resztki maminej konfitury truskawkowej przywiezionej z
Polski. Potem przez cały dzień nic nie jadłam, bo w ramadanie wszystkie lokale
gastronomiczne są pozamykane. Pokątnie wypity w jakiejś bramie soczek był całym
moim pożywieniem.
o, na tej klatce schodowej schowałyśmy się, żeby wypić sok
stoliki już stoją, za chwilę pojawią się krzesła, a za godzinę plac zapełni się ludźmi
Chwilę po tym, gdy wypowiedziałam na głos to życzenie, do drzwi minibusa podszedł jakiś pan i spytał, czy może mamy ochotę na zupę, bo za kilka minut kończy się post. Z radości i zdumienia pokiwałam głową tak energicznie, że mało mi nie wypadła z zawiasów. Miły, nie – przecudowny, wspaniały i zachwycający pan, odszedł bez słowa, a po pięciu minutach na moich kolanach spoczęła taka taca:
zupa, chleb, sałatka i dwa briki w folii aluminiowej
Byłam dopiero w połowie pysznego krupniku z harissą i
cieciorką, gdy pan pojawił się ponownie, niosąc duży głęboki talerz pełen
kawałków słodkiego melona. A po kolejnej chwili wręczył nam jeszcze butelkę
coca-coli i wody.
Najpierw pomyślałyśmy, że może pan ma gdzieś obok
restaurację, ale okazało się, że nie. To jeden z kierowców minibusów, który po
prostu chciał podzielić się z nami swoim posiłkiem, ugościć kogoś, kto jest w
podróży i nie ma gdzie zjeść iftaru, czyli posiłku kończącego dzień ramadanowego postu.
Kiedy cicho spytałyśmy innego z kierowców, czy powinnyśmy
coś zapłacić za obiad, odpowiedział, że broń Boże, w ten sposób obraziłybyśmy
ofiarodawcę.
Myślicie, że taka scena mogłaby się rozegrać w słynącej z
gościnności Polsce?
Ojejciu, jejciu! Wzruszyłam się!!! To jest takie zdarzenie, które pamięta się do końca życia!
OdpowiedzUsuńO, tak! Teraz już zawsze będę mieć sentyment do krupniku...
UsuńMam nadzieję, że do tego z procentami też !!!;;)))
UsuńDo tego to trochę inny sentyment :)
UsuńWspaniała historia! Ten Twój głód i cudowny wybawiciel... zapewne dostałaś tez różę. Przyznaj się! :)
OdpowiedzUsuńTym razem nie, ale były 2 rodzaje chleba, cząstka cytryny do skropienia brika, a w zupie pływała cieciorka. A jak to wszystko pachniało i smakowało!
UsuńFantastyczne!
OdpowiedzUsuń