Sidi Bou Said zawdzięcza swą urodę przybyszom z
muzułmańskiej Andaluzji, którzy osiedlili się tu w XV wieku. Najpierw zyskało
sławę wśród arabskich muzyków i poetów, potem odkryli je dla siebie artyści z
Europy. Legenda głosi nawet, że król Francji, św. Ludwik ożeniony z berberyjską
księżniczką, ujrzawszy piękno Sidi Bou Said zmienił imię oraz religię i został
tu na zawsze.
Nam udało się zachować resztki przytomności umysłu i - co
prawda dopiero pociągiem po wieczornym posiłku kończącym dzień ramadanowego
postu – wrócić do Tunisu. Przedtem jednak spędziłyśmy wiele godzin w
malowniczych zaułkach miasteczka, fotografując właściwie każdy dom, no bo jak
nie uwiecznić takich drzwi,
czy takiego okna?
A taką furtkę? Też
trzeba!
A to? No przecież koniecznie!
Na szczęście w trosce o moje zdrowie
psychiczne w pewnym momencie aparat odmówił współpracy, oznajmiając, że
rozładowała się bateria. Ja jednak – szaleniec w amoku zawsze coś wymyśli – nie
poddałam się i cyknęłam jeszcze parę fotek telefonem.
No i teraz mam za swoje, bo jak z tej masy zdjęć mam wybrać
kilka, które najlepiej oddadzą atmosferę Sidi Bou Said? Od 1915 roku miasteczko
to znajduje się pod ochroną, co oznacza, że nie można budować i ozdabiać
budynków jak się chce, wszystkie muszą być w tym samym stylu i kolorystyce. Oczywiście
natura ludzka bywa buntownicza i niektórzy próbują swoim domom nadać nieco inny
charakter,
zdarzają się nawet odszczepieńcy, malujący drzwi na czerwono,
jednak 99% budynków ma zgodnie z ogólnie przyjętym zwyczajem białe ściany oraz
niebieskie drzwi, kraty okienne i inne detale. Do tego wąskie kręte uliczki,
kwitnące jaśminy i bugenwille i przepis na czarujące miasteczko gotowy.
Wizyta w Sidi Bou Said polega głównie na spacerowaniu
ulicami, ale kilka razy weszłyśmy też do wnętrza biało-niebieskich domów.
Odwiedziłyśmy na przykład taki mały meczet, na którego dziedzińcu, czy raczej
dziedzińczyku, pachniały jaśminy,
z lewej drzwi do pomieszczenia, w którym dokonuje się ablucji przed modlitwą, w rogu krzak jaśminu
a sala modlitewna wyłożona słomianymi
matami przyniosła mi wspomnienie wakacji na wsi i stodoły pełnej siana i słomy.
Ale mi się tam podobało! To chyba jeden z piękniejszych meczetów jakie widziałam. Tak w nim cicho, spokojnie. A
wierny, który przyszedł się pomodlić przeprosił mnie, bo musiał przejść przed
obiektywem aparatu…
ten niski tunel to ulica - ma nawet swoją nazwę - prowadząca do meczetu
Zwiedziłyśmy także wnętrza domu zamieszkanego przez potomków
miejscowego przywódcy religijnego. Właściciel z rodziną mieszka w kilku z 55
pokoi swojego pałacu, pozostałe udostępnione są do zwiedzania.
Tu nie ma już
takiej ciszy jak w meczecie, bo co chwila pojawiają się zorganizowane grupy
turystów (głównie rosyjskich, a przynajmniej rosyjskojęzycznych), ale ich
przewodnicy załatwiają sprawę w 15-20 minut i potem znów przez chwilę można
mieć cały dom dla siebie. A jest tam na co popatrzeć. Sama architektura i
wyposażenie wnętrz robi wrażenie. Salon letni, salon zimowy,
na piętrze pomieszczenia przeznaczone do użytkowania zimowego
rozliczne sypialnie,
łazienki, sala modlitw,
wykładane kafelkami schody prowadzą do sali modlitw
patio, tarasy,
wszystko wyłożone kafelkami, ozdobione
kutymi błękitnymi kratami i kwitnącymi krzewami. A do tego w niektórych
pomieszczeniach umieszczono figury woskowe, dzięki którym łatwiej można sobie
wyobrazić, jak płynęło życie w takiej rezydencji. Pan domu siedzi przy biurku
zajęty sprawami urzędowymi,
dziewczęta malują stopy henną,
w salonie siedzą
damy, które przyszły z wizytą.
studnia na dziedzińcu
My usiadłyśmy na wyłożonym poduszkami murku w
zacienionej części dziedzińca i pijąc wolno herbatę, wyobrażałyśmy sobie, jak
by to było, gdyby tak wyglądał nasz akademik J
kuchnia w części prywatnej
Długo zeszło się nam w tym domu. A przecież tyle jeszcze
trzeba było zobaczyć. W rezultacie, kiedy już obejrzałyśmy widok roztaczający
się z punktu widokowego, cmentarz, o którym pisałam wczoraj, latarnię morską i
kilka innych miejsc, okazało się, że słońce właśnie kończy dzień pracy.
jak głosi napis, znajdujemy się przed bramą prowadzącą do latarni morskiej Sidi Bou Said
Wszyscy
wkoło zaczęli znacznie żwawiej się ruszać, szybko zamykano stragany z
pamiątkami, a prawie każdy mijający nas człowiek niósł siatkę z zakupami
spożywczymi – za chwilę koniec postu i wreszcie będzie można coś zjeść! Dla nas
oznaczało to godzinne oczekiwanie na pociąg, bo przecież maszynista też
człowiek i po całym dniu pracy musi się posilić, napić i zapalić papierosa.
kołowrotek przy zejściu z jednego z tarasów :)
Kiedy dotarłyśmy do Tunisu było już zupełnie ciemno. Przy
dworcu stało kilka taksówek. Ich kierowcy z kawą w jednej i papierosem w
drugiej ręce nawet nie drgnęli na nasz widok. Wcale im się nie dziwię, te 2 czy
3 dinary, które mogliby zarobić są zdecydowanie niczym w porównaniu z tym, że
wreszcie można się napić…
Piękne!!! Wszystko piękne, a te wykładane kafelkami schody mnie powaliły. I kołowrotek :-)
OdpowiedzUsuńO tak, kafelki są piękne. Szkoda, że w naszym klimacie mniej się sprawdzają
UsuńFantastyczne te czerwone drzwi! Rewolucja w kraju niebieskich :).
OdpowiedzUsuń